sobota, 27 lutego 2016

When you're young, life's a dream

18 lutego 2014 roku, XI dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
    Slalom się odbył... i tyle mogę na ten temat powiedzieć. Tina wygrała - tym razem już samodzielnie. Zjechała jako pierwsza i wykręciła taki czas, że żadna z zawodniczek nie mogła jej wyprzedzić. O trasie to wiem tylko z opowieści, nie wiem, jak się na tym śniegu jechał, no bo skąd? I tak całe zawody wystartowały o półtorej godziny wcześniej niż było to zaplanowane. Trasa po przejeździe pierwszej piętnastki, może dwudziestki nie dawała możliwości równorzędnej walki pozostałym zawodniczkom, bo była rozmoczona i po prostu zniszczona.
   Jednym z głośniejszych wydarzeń w czasie slalomu był występ Vanessy Mae. Pojechała.. ostrożnie, nazwijmy to tak. Co innego zniszczona trasa, a co innego same umiejętności. Vanessa straciła trochę do Tiny i ostatecznie zajęła 67. miejsce. Ale mniejsza o to, ważne, że brała udział i ukończyła zawody. Narty to zawsze jakaś odmiana od skrzypiec, a i to się czasem przydaje. Takie inne zajęcie niż dotychczasowe.
Muszę o tym pomyśleć.
  Co prawda narciarstwa i lotnictwa raczej nie da się połączyć, a przynajmniej będzie bardzo trudno, to miałam jeszcze kilka innych pasji, choć one przegrywały z dwoma największymi. Narciarstwo alpejskie i lotnictwo.
   Pilotem, to znaczy pilotką, chciałam być od dziecka. Rodzice zabierali mnie na takie nasze szwedzki Air Show. Po nim zawsze była tydzień chora, ale niezmiernie szczęśliwa. I przez pewien czas nieśmiało wiązałam z tym swoją przyszłość, nawet wtedy, gdy już trenowała narciarstwo. Aż w końcu zjechałam, wygrałam... i postanowiłam poświęcić się tej zimowej dyscyplinie. Pokochałam tę adrenalinę, emocje związane ze zjazdami.
   Lotnictwo zeszło na drugi plan, choć wcale o nim nie zapomniałam. Pamiętam, choć już nie mam tyle czasu, a często nawet siły, by snuć podniebne plany. Choć nadal lubię patrzeć w niebo na pokazach i wypatrywać odważnych pilotów z prawdziwą pasją.
I to jest piękne.
  Jak tak dalej pójdzie, to niedługo dam Annie i Emilowi błogosławieństwo. A wtedy to już będzie naprawdę źle. Od soboty jestem pod wpływem jakieś takiej znieczulicy. Na wszystko reaguję z pewnym opóźnieniem i co dziwne, nie wyzwala to we mnie żadnych specjalnych emocji.
Niedługo to Annie i Emilowi pobłogosławię, ale o tym już pisałam, a co gorsze dla mnie - mogę ulegnąć urokowi Pięknego Panczenisty, czyli Koena. Lepiej nie.
    Ach nie, przepraszam jedna rzecz w sobotę po południu mnie zainteresowała. Żywiołowa reakcja Verweija na wiadomość, że przegrał ze Zbigniewem Bródką o 0,003 sekundy wywołała u mnie najpierw w uśmiech, a potem, gdy Koen z miną świadczącą o tym, że obraził się na cały świat pojawił się na dekoracji kwiatowej, pobłażliwy grymas przerodził się w nieco stłumiony śmiech. Bądź co bądź, oglądałam to razem z Jenni, dlatego też wolałam się jej nie narażać Tym bardziej, że byłam oszołomiona przez leki przeciwbólowe i miałam usztywnioną nogę, co bardzo zawężało moje szanse na ucieczkę.
   Jak mi ktoś wytłumaczy, co ona w nim widzi, to będę naprawdę szczęśliwa i spokojna. To znaczy widzieć to nawet jest co w nim widzieć, ale mam na myśli to, czym ją oczarował, zauroczył. Znam Jenni już kilka lat i wiem, że co do mężczyzn na spore wymagania. I to mnie właśnie ciekawi, co takiego Koen zrobił, że zwróciła na niego uwagę,
Stop! Co ja mam z tym Koenem? Piszę o nim już któryś raz. Tak jakby..
Malin, uspokój się. Masz Emila, Karla, Maćka, Jurija i całą bandę na głowie, a jeszcze się zajmujesz jakimś fochowatym panczenistą.
No ale co ja poradzę, że mimo wszystko ma w sobie to coś, co nie powala mi o nim zapomnieć?
Za dwa, może trzy dni wyjeżdżamy z Soczi i wracamy do Szwecji.
  Także nawet jak bym chciała, to i tak z Koenem spotkam się pewnie najprędzej za cztery lata na kolejnych Igrzyskach, jak dobrze pójdzie.
   Tak chyba będzie lepiej. Choć Jenni pewnie będzie nad tym ubolewała. Mogę mówić, że przecież nikt jej nie kazał ulegać urokowi i wyjątkowej urodzie Verweija, ale z własnego doświadczenia wiem, że serce nie sługa. Nie patrzy, kto jest kim. Wiem coś o tym.
_______________________________________________________________
Jeszcze jeden.
Trzymajcie się :)

poniedziałek, 25 stycznia 2016

I need a saving grace, a hiding place

17 lutego 2014 roku, X dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich 
     Byłabym bardzo złośliwa, gdybym powiedziała, że Maćkowi Bydlińskiemu 'troszkę' dzisiaj nie wyszło. Nie będę taka, jest jak jest, 38. miejsce to zawsze jakiś wynik. Zawsze lepszy niż niesklasyfikowanie, zgodny z olimpijską maksymą, że liczy się uczestnictwo, a nie wynik.
Ja tam będę jutro oglądać zmagania dziewczyn w telewizji. Tyle ostatnio wywyjowałam. Ale dobre i tyle, zawsze lepsze to niż całkiem nic.
    Dzisiaj to jakoś tak do wszystkiego łagodnie podchodzę, aż dziwne. Być może dlatego, że wczoraj w ich towarzystwie zdrowo użyłam. Nie ma co, dream-team normalnie.
Ja, Jenni, Koen, Anna, Maciek i Emil - Ci dwaj ostatni panowie dołączyli trochę później. Im było wesoło, mnie trochę mniej, ale to szczegół. Ważne, że dzisiaj jest lepiej.
     Zyskałam dwie 'przyjaciółki', które w zasadzie mnie nie opuszczają. To kule oczywiście, bez nich nie mogę praktycznie chodzić, a i z nimi za bardzo nie poszarżuję.
Także jestem uziemiona i czekam na zakończenie konkurencji alpejskich, by oficjalnie wrócić do domu. Reszta dziewczyn pojedzie na zawody, a ja będę leczyć kontuzję.
    Chyba już się z tym pogodziłam. Nic nie zmienię, choć tego slalomowego supergiganta bardzo żałuję. Na zjazd i właśnie na niego przygotowywałam się najbardziej. Liczyłam, kalkulowałam, szukałam odpowiedniej techniki, bo wiedziałam, że zostało już mało startów, a cel miałam jeden: medal. Nie myślałam o złotym ani o srebrnym, marzyłam choćby i o brązowym. Ukoronowanie ciężkich treningów, pracy. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Wystartowałam w supergigancie ze świadomością, że moje kolano jest osłabione po upadku na treningu. Doktor Winiarski mnie przed tym ostrzegał. Ale ja nie zrobiłam sobie tej krzywdy specjalnie, ja po prostu bardzo chciałam mieć medal. Za bardzo.
    I skończyłam, jak skończyłam, raz w dziesiątce, drugi raz poza, z ponadrywanymi więzadłami i końcem sezonu.
I teraz wiem, jak bardzo głupia jestem. To było z mojej strony żałosne.
    Chciałam za bardzo, aż w końcu straciłam ostateczną szansę. Następna za cztery lata na Igrzyskach w Korei ( nie napiszę nazwy tej miejscowości, nawet jak bym chciała). Będę bogatsza o doświadczenie z tej Olimpiady.
I dobrze.

    Po południu zebrało mi się na wspomnienia z dzieciństwa. Świadomość tego, że już praktycznie nie ma odwrotu, że muszę sprostać oczekiwaniom sponsorów, trenerów, całego kraju, a przede wszystkim rodziców przymuliła mnie tak bardzo, że skuliłam się na tyle, na ile pozwoliła mi noga i sobie cichutko popłakiwałam.
Pierwszy raz przeraziła mnie jedna myśl. Bałam się, że zwiodę rodziców i rodzinę. Dzięki ich pieniądzom mogłam rozpocząć treningi. Narciarstwo to bardzo drogi sport i żeby osiągnąć choćby i przeciętne wyniki, trzeba mieć spore zaplecze finansowe. Nie chciałam ich zawieść. Chciałam, by byli ze mnie dumni.
     Powtarzali mi to ciągle, odkąd tylko zaczęłam jeździć na nartach. Towarzyszyli mi na zawodach krajowych, a poza granicami była ze mną Ingrid. Widzieli, jak zdobywałam złoty medal na MŚ juniorów w zjeździe i brązowy w superkombinacji.
Teraz, tym olimpijskim krążkiem pragnęłam się odwdzięczyć za wsparcie i pokazać, to nie zostało zmarnowane.
    Jeszcze nie, jeszcze nie teraz. Tak tylko próbowałam się pocieszyć i utwierdzić w przekonaniu, że będzie dobrze. Musiałam zebrać w sobie i ogarnąć, żeby Jenni znów mi kogoś nie sprowadziła. Psychologa na przykład.
  Po tej wczorajszej wizycie Verweija to mam już dość niektórych jej pomysłów. Prawie o północy, jak już sobie poszli, naskoczyła na mnie z wielkim oburzeniem, czemu ja tak po nim 'jadę' i jestem taka niemiła. On mnie irytuje i intryguje jednocześnie, a to wszystko skończyć się może źle. Lepiej, żebyśmy o tym zapomnieli.
____________________________________________________
Dwa lata temu stylistyka leżała i kwiczała, ale przynajmniej miałam chęć pisania. Za tym okropnie tęsknię. Jeszcze dwa i koniec Soczi, oby udało się wyrobić do 7 lutego.
Trzymajcie się.

sobota, 9 stycznia 2016

All I wanna be is done

16 lutego 2014 roku, IX dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
      Dajcie wy mi wszyscy spokój! Pielgrzymki i wędrówki ludów się zaczęły, żeby mnie pocieszyć. Prawie wszyscy znajomi się odezwali, a powiem nieskromnie, że mam ich całkiem sporo. Mam już tego dość, bo od tego więzadła mi się nie wyleczą, a jest mi coraz bardziej przykro. W kij przykro. Ogólnie to już mam ochotę kląć po wiedźminowemu, ale jako kobiecie to mi nie wypada i nie mogę. To niesprawiedliwe... Nie wyj idiotko, nie masz czemu. To znaczy w zasadzie to masz, ale nie ma w tej chwili żadnego silnego męskiego ramienia obok ciebie, żebyś się mogła na nim wypłakać. Emila gdzieś wyniosło, pewnie do sztachety sztafety.
Ale to już wcale nie musi być Joensson, mógłby być i Maciek, albo Karl, ale on u siebie w kontynentalu skacze, czy choćby i Tepes. Wszystko jedno, bylebym tylko pocieszyciela miała. Bez skojarzeń.
    Znowu kogoś niesie. Jak tylko usłyszę jedno 'nic się nie stało', to pobiję, ostrzegam.
Ale nie, to chyba Jenni, bo słychać było tylko trzaśnięcie drzwiami, bez żadnych formułek grzecznościowych ani pytań.
Pomyliłam się.
Do mojego pokoju bez słowa weszła Anna i tak po prostu siadła sobie na podłodze - nie zdążyłam zrobić jej miejsca, by usiadła na łóżku.
- C-co się stało? - zapytałam niepewnie, obawiając się reakcji Anny.
- Nic - pisnęła jakoś nienaturalnie i już widziałam, jak drży jej broda. Czy sobie razem popłaczemy.
Choć i tak jest ostatnią osobą, której się spodziewałam.
- Tak? - zapytałam podejrzliwie, a ona popatrzyła na mnie wzrokiem zranionej sarny. I chyba się domyśliła, bo przeniosła się z podłogi na miejsce obok mnie.
- Pokłóciłam się  z Emilem - chlipnęła - On mnie denerwuje! - zakwiliła i rozpłakała się zupełnie.
I żeby było weselej, to przytuliła się do mnie.
Co to za upadek obyczajów?
- Nie przejmuj się, mnie też denerwuje. Czasami... ona tak ma - powiedziałam z trudem, bo nie wiedziałam, co mam dalej robić. Nikt mnie nie uczył, jak pocieszać dziewczynę mojego... przyjaciela, nazwijmy to ładnie.
    Gładziłam ją jedną, zdrową ręką - łokieć wciąż boli - wyprostowana, jakbym kij połknęła.
Cała ta sytuacja była dziwna, żeby nie powiedzieć, że śmieszna. Choć Annie na pewno nie było do śmiechu. Mnie zresztą też nie.
- Tak myślisz? - zapytała cichutko i - choć przez moment wydawało mi się to niemożliwe - ale pierwszy raz poczułam do niej coś na kształt sympatii.
- Chyba tak... - wyszeptałam niepewnie. Przecież - jakoś - musiałam ją pocieszyć.
    Kolejne trzaśnięcie drzwiami wywołało u mnie nieprzyjemny dreszcz.
- Malin?! - Jenni jak zwykle sprawdzała, czy jestem w pokoju. Gdzież indziej mogłabym być z usztywnioną nogą?
  Po chwili przyszła i... stanęła jak wryta. No, nie dziwię się jej wcale, gdybym była na jej miejscu, zachowałabym się podobnie.
- Przyprowadziłam gościa - oznajmiła, zupełnie ignorując Annę.
Ciekawe, kogo.
Jenni, litości.
Przyprowadziła pana Obraziłem-Się-Na-Cały-Świat-Bo-Przegrałem-Złoto-Z-Polakiem Koena Verweija. Naprawdę, tylko jego mi tu brakowało do tego całego cyrku.
Popatrzyłam na niego dziwnie. Chyba to zauważył.
- Też się cieszę, że cię widzę - mruknął, spoglądając na mnie.
I ja mam nie zwariować?
__________________________________________________
Ahoj! Wróciłam tu, cudem. Już niedługo miną dwa lata od Igrzysk w Soczi... Miło tam wrócić, przynajmniej mi.
Trzymajcie się!