sobota, 27 lutego 2016

When you're young, life's a dream

18 lutego 2014 roku, XI dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
    Slalom się odbył... i tyle mogę na ten temat powiedzieć. Tina wygrała - tym razem już samodzielnie. Zjechała jako pierwsza i wykręciła taki czas, że żadna z zawodniczek nie mogła jej wyprzedzić. O trasie to wiem tylko z opowieści, nie wiem, jak się na tym śniegu jechał, no bo skąd? I tak całe zawody wystartowały o półtorej godziny wcześniej niż było to zaplanowane. Trasa po przejeździe pierwszej piętnastki, może dwudziestki nie dawała możliwości równorzędnej walki pozostałym zawodniczkom, bo była rozmoczona i po prostu zniszczona.
   Jednym z głośniejszych wydarzeń w czasie slalomu był występ Vanessy Mae. Pojechała.. ostrożnie, nazwijmy to tak. Co innego zniszczona trasa, a co innego same umiejętności. Vanessa straciła trochę do Tiny i ostatecznie zajęła 67. miejsce. Ale mniejsza o to, ważne, że brała udział i ukończyła zawody. Narty to zawsze jakaś odmiana od skrzypiec, a i to się czasem przydaje. Takie inne zajęcie niż dotychczasowe.
Muszę o tym pomyśleć.
  Co prawda narciarstwa i lotnictwa raczej nie da się połączyć, a przynajmniej będzie bardzo trudno, to miałam jeszcze kilka innych pasji, choć one przegrywały z dwoma największymi. Narciarstwo alpejskie i lotnictwo.
   Pilotem, to znaczy pilotką, chciałam być od dziecka. Rodzice zabierali mnie na takie nasze szwedzki Air Show. Po nim zawsze była tydzień chora, ale niezmiernie szczęśliwa. I przez pewien czas nieśmiało wiązałam z tym swoją przyszłość, nawet wtedy, gdy już trenowała narciarstwo. Aż w końcu zjechałam, wygrałam... i postanowiłam poświęcić się tej zimowej dyscyplinie. Pokochałam tę adrenalinę, emocje związane ze zjazdami.
   Lotnictwo zeszło na drugi plan, choć wcale o nim nie zapomniałam. Pamiętam, choć już nie mam tyle czasu, a często nawet siły, by snuć podniebne plany. Choć nadal lubię patrzeć w niebo na pokazach i wypatrywać odważnych pilotów z prawdziwą pasją.
I to jest piękne.
  Jak tak dalej pójdzie, to niedługo dam Annie i Emilowi błogosławieństwo. A wtedy to już będzie naprawdę źle. Od soboty jestem pod wpływem jakieś takiej znieczulicy. Na wszystko reaguję z pewnym opóźnieniem i co dziwne, nie wyzwala to we mnie żadnych specjalnych emocji.
Niedługo to Annie i Emilowi pobłogosławię, ale o tym już pisałam, a co gorsze dla mnie - mogę ulegnąć urokowi Pięknego Panczenisty, czyli Koena. Lepiej nie.
    Ach nie, przepraszam jedna rzecz w sobotę po południu mnie zainteresowała. Żywiołowa reakcja Verweija na wiadomość, że przegrał ze Zbigniewem Bródką o 0,003 sekundy wywołała u mnie najpierw w uśmiech, a potem, gdy Koen z miną świadczącą o tym, że obraził się na cały świat pojawił się na dekoracji kwiatowej, pobłażliwy grymas przerodził się w nieco stłumiony śmiech. Bądź co bądź, oglądałam to razem z Jenni, dlatego też wolałam się jej nie narażać Tym bardziej, że byłam oszołomiona przez leki przeciwbólowe i miałam usztywnioną nogę, co bardzo zawężało moje szanse na ucieczkę.
   Jak mi ktoś wytłumaczy, co ona w nim widzi, to będę naprawdę szczęśliwa i spokojna. To znaczy widzieć to nawet jest co w nim widzieć, ale mam na myśli to, czym ją oczarował, zauroczył. Znam Jenni już kilka lat i wiem, że co do mężczyzn na spore wymagania. I to mnie właśnie ciekawi, co takiego Koen zrobił, że zwróciła na niego uwagę,
Stop! Co ja mam z tym Koenem? Piszę o nim już któryś raz. Tak jakby..
Malin, uspokój się. Masz Emila, Karla, Maćka, Jurija i całą bandę na głowie, a jeszcze się zajmujesz jakimś fochowatym panczenistą.
No ale co ja poradzę, że mimo wszystko ma w sobie to coś, co nie powala mi o nim zapomnieć?
Za dwa, może trzy dni wyjeżdżamy z Soczi i wracamy do Szwecji.
  Także nawet jak bym chciała, to i tak z Koenem spotkam się pewnie najprędzej za cztery lata na kolejnych Igrzyskach, jak dobrze pójdzie.
   Tak chyba będzie lepiej. Choć Jenni pewnie będzie nad tym ubolewała. Mogę mówić, że przecież nikt jej nie kazał ulegać urokowi i wyjątkowej urodzie Verweija, ale z własnego doświadczenia wiem, że serce nie sługa. Nie patrzy, kto jest kim. Wiem coś o tym.
_______________________________________________________________
Jeszcze jeden.
Trzymajcie się :)

poniedziałek, 25 stycznia 2016

I need a saving grace, a hiding place

17 lutego 2014 roku, X dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich 
     Byłabym bardzo złośliwa, gdybym powiedziała, że Maćkowi Bydlińskiemu 'troszkę' dzisiaj nie wyszło. Nie będę taka, jest jak jest, 38. miejsce to zawsze jakiś wynik. Zawsze lepszy niż niesklasyfikowanie, zgodny z olimpijską maksymą, że liczy się uczestnictwo, a nie wynik.
Ja tam będę jutro oglądać zmagania dziewczyn w telewizji. Tyle ostatnio wywyjowałam. Ale dobre i tyle, zawsze lepsze to niż całkiem nic.
    Dzisiaj to jakoś tak do wszystkiego łagodnie podchodzę, aż dziwne. Być może dlatego, że wczoraj w ich towarzystwie zdrowo użyłam. Nie ma co, dream-team normalnie.
Ja, Jenni, Koen, Anna, Maciek i Emil - Ci dwaj ostatni panowie dołączyli trochę później. Im było wesoło, mnie trochę mniej, ale to szczegół. Ważne, że dzisiaj jest lepiej.
     Zyskałam dwie 'przyjaciółki', które w zasadzie mnie nie opuszczają. To kule oczywiście, bez nich nie mogę praktycznie chodzić, a i z nimi za bardzo nie poszarżuję.
Także jestem uziemiona i czekam na zakończenie konkurencji alpejskich, by oficjalnie wrócić do domu. Reszta dziewczyn pojedzie na zawody, a ja będę leczyć kontuzję.
    Chyba już się z tym pogodziłam. Nic nie zmienię, choć tego slalomowego supergiganta bardzo żałuję. Na zjazd i właśnie na niego przygotowywałam się najbardziej. Liczyłam, kalkulowałam, szukałam odpowiedniej techniki, bo wiedziałam, że zostało już mało startów, a cel miałam jeden: medal. Nie myślałam o złotym ani o srebrnym, marzyłam choćby i o brązowym. Ukoronowanie ciężkich treningów, pracy. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Wystartowałam w supergigancie ze świadomością, że moje kolano jest osłabione po upadku na treningu. Doktor Winiarski mnie przed tym ostrzegał. Ale ja nie zrobiłam sobie tej krzywdy specjalnie, ja po prostu bardzo chciałam mieć medal. Za bardzo.
    I skończyłam, jak skończyłam, raz w dziesiątce, drugi raz poza, z ponadrywanymi więzadłami i końcem sezonu.
I teraz wiem, jak bardzo głupia jestem. To było z mojej strony żałosne.
    Chciałam za bardzo, aż w końcu straciłam ostateczną szansę. Następna za cztery lata na Igrzyskach w Korei ( nie napiszę nazwy tej miejscowości, nawet jak bym chciała). Będę bogatsza o doświadczenie z tej Olimpiady.
I dobrze.

    Po południu zebrało mi się na wspomnienia z dzieciństwa. Świadomość tego, że już praktycznie nie ma odwrotu, że muszę sprostać oczekiwaniom sponsorów, trenerów, całego kraju, a przede wszystkim rodziców przymuliła mnie tak bardzo, że skuliłam się na tyle, na ile pozwoliła mi noga i sobie cichutko popłakiwałam.
Pierwszy raz przeraziła mnie jedna myśl. Bałam się, że zwiodę rodziców i rodzinę. Dzięki ich pieniądzom mogłam rozpocząć treningi. Narciarstwo to bardzo drogi sport i żeby osiągnąć choćby i przeciętne wyniki, trzeba mieć spore zaplecze finansowe. Nie chciałam ich zawieść. Chciałam, by byli ze mnie dumni.
     Powtarzali mi to ciągle, odkąd tylko zaczęłam jeździć na nartach. Towarzyszyli mi na zawodach krajowych, a poza granicami była ze mną Ingrid. Widzieli, jak zdobywałam złoty medal na MŚ juniorów w zjeździe i brązowy w superkombinacji.
Teraz, tym olimpijskim krążkiem pragnęłam się odwdzięczyć za wsparcie i pokazać, to nie zostało zmarnowane.
    Jeszcze nie, jeszcze nie teraz. Tak tylko próbowałam się pocieszyć i utwierdzić w przekonaniu, że będzie dobrze. Musiałam zebrać w sobie i ogarnąć, żeby Jenni znów mi kogoś nie sprowadziła. Psychologa na przykład.
  Po tej wczorajszej wizycie Verweija to mam już dość niektórych jej pomysłów. Prawie o północy, jak już sobie poszli, naskoczyła na mnie z wielkim oburzeniem, czemu ja tak po nim 'jadę' i jestem taka niemiła. On mnie irytuje i intryguje jednocześnie, a to wszystko skończyć się może źle. Lepiej, żebyśmy o tym zapomnieli.
____________________________________________________
Dwa lata temu stylistyka leżała i kwiczała, ale przynajmniej miałam chęć pisania. Za tym okropnie tęsknię. Jeszcze dwa i koniec Soczi, oby udało się wyrobić do 7 lutego.
Trzymajcie się.

sobota, 9 stycznia 2016

All I wanna be is done

16 lutego 2014 roku, IX dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
      Dajcie wy mi wszyscy spokój! Pielgrzymki i wędrówki ludów się zaczęły, żeby mnie pocieszyć. Prawie wszyscy znajomi się odezwali, a powiem nieskromnie, że mam ich całkiem sporo. Mam już tego dość, bo od tego więzadła mi się nie wyleczą, a jest mi coraz bardziej przykro. W kij przykro. Ogólnie to już mam ochotę kląć po wiedźminowemu, ale jako kobiecie to mi nie wypada i nie mogę. To niesprawiedliwe... Nie wyj idiotko, nie masz czemu. To znaczy w zasadzie to masz, ale nie ma w tej chwili żadnego silnego męskiego ramienia obok ciebie, żebyś się mogła na nim wypłakać. Emila gdzieś wyniosło, pewnie do sztachety sztafety.
Ale to już wcale nie musi być Joensson, mógłby być i Maciek, albo Karl, ale on u siebie w kontynentalu skacze, czy choćby i Tepes. Wszystko jedno, bylebym tylko pocieszyciela miała. Bez skojarzeń.
    Znowu kogoś niesie. Jak tylko usłyszę jedno 'nic się nie stało', to pobiję, ostrzegam.
Ale nie, to chyba Jenni, bo słychać było tylko trzaśnięcie drzwiami, bez żadnych formułek grzecznościowych ani pytań.
Pomyliłam się.
Do mojego pokoju bez słowa weszła Anna i tak po prostu siadła sobie na podłodze - nie zdążyłam zrobić jej miejsca, by usiadła na łóżku.
- C-co się stało? - zapytałam niepewnie, obawiając się reakcji Anny.
- Nic - pisnęła jakoś nienaturalnie i już widziałam, jak drży jej broda. Czy sobie razem popłaczemy.
Choć i tak jest ostatnią osobą, której się spodziewałam.
- Tak? - zapytałam podejrzliwie, a ona popatrzyła na mnie wzrokiem zranionej sarny. I chyba się domyśliła, bo przeniosła się z podłogi na miejsce obok mnie.
- Pokłóciłam się  z Emilem - chlipnęła - On mnie denerwuje! - zakwiliła i rozpłakała się zupełnie.
I żeby było weselej, to przytuliła się do mnie.
Co to za upadek obyczajów?
- Nie przejmuj się, mnie też denerwuje. Czasami... ona tak ma - powiedziałam z trudem, bo nie wiedziałam, co mam dalej robić. Nikt mnie nie uczył, jak pocieszać dziewczynę mojego... przyjaciela, nazwijmy to ładnie.
    Gładziłam ją jedną, zdrową ręką - łokieć wciąż boli - wyprostowana, jakbym kij połknęła.
Cała ta sytuacja była dziwna, żeby nie powiedzieć, że śmieszna. Choć Annie na pewno nie było do śmiechu. Mnie zresztą też nie.
- Tak myślisz? - zapytała cichutko i - choć przez moment wydawało mi się to niemożliwe - ale pierwszy raz poczułam do niej coś na kształt sympatii.
- Chyba tak... - wyszeptałam niepewnie. Przecież - jakoś - musiałam ją pocieszyć.
    Kolejne trzaśnięcie drzwiami wywołało u mnie nieprzyjemny dreszcz.
- Malin?! - Jenni jak zwykle sprawdzała, czy jestem w pokoju. Gdzież indziej mogłabym być z usztywnioną nogą?
  Po chwili przyszła i... stanęła jak wryta. No, nie dziwię się jej wcale, gdybym była na jej miejscu, zachowałabym się podobnie.
- Przyprowadziłam gościa - oznajmiła, zupełnie ignorując Annę.
Ciekawe, kogo.
Jenni, litości.
Przyprowadziła pana Obraziłem-Się-Na-Cały-Świat-Bo-Przegrałem-Złoto-Z-Polakiem Koena Verweija. Naprawdę, tylko jego mi tu brakowało do tego całego cyrku.
Popatrzyłam na niego dziwnie. Chyba to zauważył.
- Też się cieszę, że cię widzę - mruknął, spoglądając na mnie.
I ja mam nie zwariować?
__________________________________________________
Ahoj! Wróciłam tu, cudem. Już niedługo miną dwa lata od Igrzysk w Soczi... Miło tam wrócić, przynajmniej mi.
Trzymajcie się!

czwartek, 23 kwietnia 2015

'Like a girl wants her chocolate, yeah, I know that I'll miss you'

15 lutego 2014 roku, VIII dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
    Nie mam zupełnie siły pisać, ale żeby tej 5-dniowej tradycji stało się zadość, to musiałam coś nabazgrać. Ale po kolei:
Jesteśmy wielkie. Jesteśmy najlepsze. Jesteśmy mistrzyniami. Olimpijskimi. My, Szwedki. Narciarki biegowe zdobyły złoto olimpijskie! Za z tą dyscypliną niewiele mam wspólnego, ale przeżywałam to chyba tak bardzo, jak te biegnące dziewczyny. Charlotte i jej finisz - no genialne to było po prostu! Anna coś wolniej pobiegła, ale nie mówię tego złośliwie. Ważne, że wygrałyśmy.
Wolę nie wiedzieć, czemuż to Anna miała 25 sekund straty do tej prowadzącej sztafety na trzeciej zmianie. Inaczej zrobię bardzo wredna i złośliwa. Ale mam podejrzenia i tak wiem swoje.
Dwa polskie złota to bardzo miły akcent na wieczór, mieli szczęście nieprawdopodobne i cieszę się z tych ich zwycięstw. A ten Piękny Holenderski Panczenista, czyli Koen, przegrał ze Zbigniewem o 0.003 sekundy. Cztery centymetry. Hmm, nie wyglądał na szczęśliwego, trzeba przyznać. Ale gdyby złoto olimpijskie miałaby zdobyć albo Dominique albo Tina różnicą części tysięcznych sekundy, to nie byłoby zbyt fajnie tej srebrnej medalistce.Może rzeczywiście lepiej, że obie dziewczyny zdobyły po złotym medalu.
I tym oto sposobem łagodnie przeszłam do 'mojej' dyscypliny. Poranny zjazd poszedł mi całkiem nieźle, byłam 12., a po slalomie.. może zacznę od początku.
 Trasa bardzo trudna i wymagająca, a ja na lekach przeciwbólowych byłam, co mnie jeszcze bardziej osłabiło. Ale nic to, pierwszą część trasy pokonałam nad wyraz szybko i łatwo, ale przy końcowych bramkach, może szóstej, piątej od końca, trafiłam na głęboką nierówność i podrzuciło mi kolano... nadwyrężone. Zabolało tak bardzo, że przez chwilę zrobiło mi się słabo. Zostało mi kika mterów do mety i musiałam dojechać. No i się udało, niemalże jak Robert Kranjec. Po przekroczeniu mety byłam 5., ale i tak skończyłam na 6. miejscu, w co dalej nie wierzę, że udało mi się osiągnąć taki wynik pomimo bólu.
Za metą padłam zupełnie jak Emil i długo leżałam, bo nie byłam w stanie się podnieść. Miałam ochotę płakać, nie - wyć, ale sobie pomyślałam, że nie będę publiki straszyć.
Tak, ja wtedy jeszcze myślałam, nawet całkiem logicznie, co mnie bardzo zdziwiło. Myśleć przestałam, jak dostałam leki przeciwbólowe.
Naderwane więzadła krzyżowe. Czyli, tłumacząc sobie, koniec ZIO w Soczi dla mnie. Bez medalu, z szóstym miejscem.
    Przegranych tych Igrzysk jest wielu. Wielu miało święcić największe triumfy, a przegrywali. O setne, tysięczne, dziesiąte części sekundy. Lub bardziej, byli o kilka miejsc za nisko. Ja tu wcale nie byłam jako uzupełnienie kadry. Ja miałam formę, ostatnio miejsca w pierwszej '10' PŚ, jakieś niewielkie, ale jednak, szanse na medal. Wyjadę z kontuzją, ale.... i z ważną lekcją (pokory?). Jeszcze czegoś muszę się nauczyć, coś poprawić, więcej trenować. Nareszcie zobaczyłam kawałeczek Rosji. Ciągnęło mnie tam odkąd zaczęłam jakkolwiek ogarniać mapę Europy, nie wiem, dlaczego. Spotkałam wiele fantastycznych osób, pozjeżdżałam z trudnych tras. I nie mogę powiedzieć, że wyjadę zupełnie z niczym, bo tak nie jest. Na tych - już drugich moich - igrzyskach zdobyłam trochę tego doświadczenia.
Jak miałam 17 lat, nie było mowy o miejscu w drugiej '10'. Teraz było całkiem blisko medalu, ale... jeszcze trochę. Troszeczkę.
W końcu 6. miejsce wcale nie jest takie złe, prawda?
______________________________________________________
Jestem, przepraszam za tą przerwę. A, i zapraszam jeszcze tu, może coś z tego będzie.
Trzymajcie się.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

'Well, I'll admit that I was wrong you said I miss you'

14 lutego 2014 roku, VII dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
     Oni to chyba litości wobec mnie nie znają. Wczoraj, mimo moich próśb, błagań, płaczu - zupełnie niezamierzonego - i krzyków, zaciągnęli mnie do doktora Winiarskiego. Że niby taki wspaniały lekarz, ortopeda, że Kamila wyleczył po tym jego upadku, mądry, doświadczony i w ogóle. Nie wątpię, ale ja mam - to znaczy my mamy - równie dobrego lekarza sztabowego, który już mnie nie raz leczył i umie postawić na nogi, ale oni się uparli - Emil ich poparł - nie miałam wyboru, Jedna jedyna Anna się nade mną zlitowała i stanęła w mojej obronie. +10 do lubienia jej. Serio.
No i poszłam tam w obstawie Maćka i Kamila, schrypnięta i spłakana, trochę bardziej pokorna i jeszcze bardziej zdenerwowana.
     I nie żebym ja coś miała do tego dr Winiarskiego, ale się trochę - bardzo bałam, że od tych jego rad to będzie ze mną gorzej niż było. Radzić to on sobie może, ale swoim skoczkom, a nie mnie. I od razu zastrzegłam sobie prawo do 'weta' i niewypełnienia rady.Tak na wszelki wypadek.
Było nie oglądać tamtego wywiadu, kretynko. Na zmianę opinii o człowieku, to i z polskiego Szwedka zrozumie.
Poszłam. I po pół godzinie wyszłam. Ot co. Nic nowego nie usłyszałam, poza tym, że kolano muszę oszczędzać, żeby więzadeł nie ponadrywać, Nogi jakieś takie jak z waty miałam, i to nie tylko dlatego, że jeszcze trochę kulałam. Ale mniejsza z tym. Po drodze jeszcze spotkałam kontuzjowanego Michaiła Maksymoczkina. Biedactwo, naprawdę. W formie życiowej, jak do tej pory, na Igrzyskach u siebie, a tu taka wredna kontuzja.Smutne. Nie był skory do rozmowy, ale kulturalnie kilka zdań zamienił, tym bardziej, że umiem mówić po rosyjsku, a potem się rozeszliśmy. I do swojego pokoju wróciłam już bez obstawy, co za ulga.
      Później zadzwoniła Ingrid, ale nie rozmawiałyśmy zbyt długo, bo nie kleiła nam się rozmowa.
Jenni gdzieś wybyła na spotkanie z kimśtam. Podobno z jakimś biathlonistą. Też ma rozrzut w dyscyplinach.... Jak Katiusza. Choć i ja nie lepsza jestem, dwóch przyjaciół narciarzy - biegacz i alpejczyk -  i dwóch skoczków.
      O, Maciuś przyniósł farny i sprej, jak miło. Ciekawe, czy coś z tego ozdabiania wyszło. Od razu zastrzegam, nic mu poprawiać na tym kasku nie będę. Jak sam go chciał malować, to niech do mnie na poprawki nie przychodzi. Ja.. ja tam tylko dziewczynom kaski ozdabiam.
Kiedyś Tina Maze przyszła do mnie - jeszcze nie wiedziała za bardzo, kim ja w ogóle jestem - z prośbą o ozdobienie kasku właśnie. I pomalowałam go najpiękniej, jak umiałam, a jak go jej dałam, to powiedziała, że jej się podoba. Choć do dziś nie wiem, czy nie powiedziała tego, żeby mnie nie urazić.
I ja swój też specjalnie na Igrzyska w Soczi wymalowałam w turkusowy ornament na jasnoszarym tle.
     Znowu ktoś tłucze w drzwi. Ach, to Jenni. Zapomniała klucza. Znowu. I zawodzi jak ten pies do Księżyca, żeby ją wpuścić. Ja, idiotka, wstaję i otwieram. I co? Okazuje się, że nie jest sama, a w towarzystwie... Koena Verweija, tego panczenisty holenderskiego. PANCZENISTY, a nie biathlonisty. Pewnie źle coś usłyszałam, jak mi o tym opowiadała. Nie przywiązałam do tego większej uwagi.
Koen stoi i patrzy na mnie tak długo i tak dziwnie, że nie wiem, gdzie oczy podziać. Nordycki bóg piękności, chociaż to Holender, normalnie. I nie mówię tego złośliwie. Ma taką... inną urodę, niż u do tej pory spotykanych chłopaków. Może się podobać dziewczynom.
Patrzył na mnie tak długo, że chyba zapomniał o całym świecie, a Jenni to niedługo zacznie nogą tupać. Aż pokraśniała z zazdrości.
- To....yyy....no... - jeszcze się jąkać zacznij, idiotko - na co stoicie? Wejdźcie - wyrzuciłam z siebie. Weszli, a ja po kilku minutach niemal z wrzaskiem wyszłam. I chodziłam wte i wewte, nie bardzo wiedząc, co mam zrobić. Do Macieja pójść? Nie, no bo co mu powiem? Że nie mogłam znieść, jak przystojny chłopak bardzo dokładnie mi się przyglądał i uciekłam? Nie. Na tych rozterkach i dylematach minęło mi około 20 minut, aż w końcu postanowiłam wrócić do pokoju, bo jutro supergigant, a muszę walczyć... nawet o medal. Muszę odpocząć, za dużo wrażeń, jak na kilka godzin, zdecydowanie.
____________________________________________________________
Przepraszam za tą przerwę.
Wesołych Świąt!

wtorek, 10 marca 2015

'She didn't know you when she gave me that advice'

VI dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich, 13 lutego 2014 r.
      Dzień cudów. Nie potrafię tego inaczej nazwać, to co dziś wyprawiają niektórzy na Krasnej Polanie przechodzi ludzkie pojęcie. Aż się popłakałam i sama nawet nie wiem, czemu. Ale wiem, że mnie rozpiera duma wyniku Justyny i Charlotte.
Niewielu wierzyło, że jej się uda. Ale udało się, trzynaście lat pracy trzynastego lutego dwa tysiące czternastego roku przyniosły złoty medal. I.. i jestem z niej bardzo dumna, z Charlotte też.
Ja w tym czasie sobie leżę i wyleguję, bo przywitałam się ze śniegiem i trochę się potłukłam. Mam mocno potłuczone kolano i obity łokieć, ale jeszcze nie skręcony. Kiedyś już sobie go skręciłam i wiem, jak to boli.
I nie chcę więcej wiedzieć.
Tylko, że zaczyna mi się nudzić, coraz bardziej. Przeczytałam chyba ze 100 stron książki o Kozakiewiczu, ale rozbolała mnie głowa i musiałam przestać. Na wszelkiego rodzaju słodycze nie mogę patrzeć, mam ich dość po kawałku krówki ciągutki, co mi ją skądś Jenni skombinowała i przemyciła.
Uwaga, robię się marudna! Ale ostrzegałam.
     Ktoś puka do drzwi. Wszystko mnie boli i nie mam zamiaru nigdzie iść.
- Otwarte! - krzyknęłam z nadzieją, że to ktoś z zawodników, a nie np. FIS - owcy albo ludzie z MKOl-u. Jenni pewnie znów ma wszystko w poważaniu i nawet nie raczy słuchawek zdjąć z uszu.
- Hej... i jak smakuje rosyjski śnieg? Dobry? - zaśmiał się Maciek. Uff, to tylko on. Co za ulga.
- Śmiej się, śmiej, niewdzięczniku - prychnęłam, udając obrażoną - Ja tu skazana na brak treningu jestem, a ty... - urwałam, bo niefortunnie oparłam się na łokciu, tym obitym, i tak zabolało, że mało nie zobaczyłam gwiazd.
I chyba go przestraszyłam, bo dosłownie jednym skokiem ( bo to ciężko było nazwać krokiem) znalazł się obok mojego łóżka. Ale sąsiedzi się pewnie ucieszyli...
- Aż tak boli? - zapytał troskliwie, kucając obok łóżka. Jako jeden jedyny pamięta, że nie lubię, jak ktoś stoi nade mną, a ja leżę. To znaczy Emil też wie, ale on lubi się ze mną drażnić i przekomarzać. Takie hobby.
- Nie mam w zwyczaju aktorzyć - mruknęłam, ale moja złośliwość wzięła się z bólu właśnie. Jak mnie coś bolało, to zwykle robiłam się nie do zniesienia, a jak ktoś mi odbierał możliwość trenowania to już w ogóle. Bez siekiery nie podchodź.
Maciej uśmiechnął się pokrzepiającą. Fajny chłopak z niego. I Polak w dodatku....
- Czyli nie próbować? - zapytał, a ja potrzebowałam dłuższej chwili, żeby zrozumieć, o co mu chodzi.
- Zdecydowanie nie - powiedziałam i spróbowałam się uśmiechnąć, ale grymas na mojej twarzy pewnie niewiele miał wspólnego z uśmiechem. No cóż, trudno się mówi.
Ogarnęła mnie taka senność, że z trudem nie zasnęłam od razu. Ale i tak się poddałam i w końcu zasnęłam. Z relacji Jenni wynikało, że Maciek sobie poszedł za kilka minut i pożyczył sprej do malowania desek i nart. No ciekawa jestem bardzo, czy go potem odda.
I podobno przez moment przedstawialiśmy najsłodszy widok Igrzysk.
Polemizowałabym. (jak to zwykle ja)
___________________________________________________
Tak więc tak. Kolejna część.
Trzymajcie się. :)

środa, 25 lutego 2015

'Did that moment send you reeling just like me?'

12 lutego 2014 roku, V dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
      Ja to mam szczęście do tych Karlów. Geiger to wspaniały chłopak, miły i pozytywny i inteligentny, a an to szczególnie zwracam uwagę. Tylko jakoś szczęścia do dziewczyn nie ma.
A ten drugi Karl to... Emil. On ma na imię Karl, tylko nie wiem, czy na pierwsze, czy na drugie. Jakoś tak głupio było mi o to pytać i teraz nie wiem, ale mniejsza z tym, Emil to Emil i koniec kropka.
Mam jeszcze chrześniaka Karla.
I to są moi Karlowie (?). Każdy jest dla mnie ważny na swój sposób.
      Powygrzewałabym się na słoneczku. Oj wiem, że mam dziwne marzenia, tym bardziej w zimie i na Olimpiadzie, gdzie powinnam ostatecznie szlifować technikę zjazdową do slalomu, bo mnie zawsze gdzieś znosi poza te tyczki. Ale ja chcę chwilkę ze słońcem.
Malin, weź się w garść.
Ktoś bez pukania wtargnął do naszego pokoju, a na pewno nie była to Jenni. Oho, już wiem, kto.
- Maliiinka...! - zawołał od progu Emil.
- A ciebie to w cyrku chowali, że nie wiesz, że się puka?! - odkrzyknęłam. Zdjęłam z uszu słuchawki, ale nie miałam najmniejszej ochoty podnosić się z łóżka. Zza ściany wyłonił się po chwili Joensson, w kolorach bardziej naturalnych niż wczoraj, choć i tak był dość blady. Zarumienił się nieznacznie. Przez dłuższą chwilę lustrował mnie wzrokiem tak przenikliwym, że i ja zarumieniłam się. bardzo rzadko tak na mnie patrzył. Jeśli w ogóle kiedyś tak robił.
- Posuń się - zażądał, a mnie aż przeszły ciarki. Ogarnij się małolato. On ma dziewczynę. Ale nie ma takiego wagonu, co by się go nie dało przestawić, prawda?
- Co chcesz? - zapytałam, posłusznie wykonując jego prośbę. Położył się obok mnie. Powietrza!
- Nic - wyznał z rozbrajającym uśmiechem - Chciałem cię odwiedzić. Ostatnio tylko się mijaliśmy.
Uniosłam wysoko brwi. Uśmiechnął się szczerze, ukazując szereg białych zębów. Powietrza!
- Masz rację - szepnęłam, bo nie potrafiłam wydobyć z siebie mocniejszego głosu - Foch - oświadczyłam i wykręciłam się do niego plecami.
- Niby czemu? - zdziwił się, przysuwając się bliżej. Jego ciepły oddech łaskotał mnie w szyję.
Malin, OGARNIJ SIĘ.
- Bo mnie nastraszyłeś - powiedziałam zgodnie z prawdą. Bałam się o niego - Wczoraj - dodałam, uprzedzając kolejne pytanie.
Westchnął tylko i nic nie powiedział.
- Ale jest lepiej, prawda? - zaniepokoiłam się. Wróciłam do poprzedniej pozycji. Musiałam mieć naprawdę głupią minę, skoro on się uśmiechnął jakoś tak... pobłażliwie?
- A jak myślisz? Lepiej, lepiej - powiedział, bo dla odmiany teraz ja zbladłam. Ze świstem wypuściłam powietrze, bo z tego wszystkiego prawie zapomniałam oddychać.
Nic, tylko gratulować, Malin.
        Zrobiło mi się tak gorąco, że musiałam zdjąć bluzę. A zdejmując bluzę, mało nie zdjęłam podkoszulka.
O ja idiotka.
Miałam niepohamowaną ochotę walnąć głową w ścianę.
     Emil poleżał sobie jeszcze chwilę i sobie poszedł z krótkim 'cześć' na pożegnanie.
No ja go nie ogarniam, naprawdę.
      ***
       Te dzisiejsze zawody to była dla mnie jakaś porażka zupełna. Lara trzecia, Tina i Dominique pierwsze, wyjątkowe wydarzenie - dwie mistrzynie olimpijskie na raz, a ja... 12. Dopiero dwunasta, a ja sobie obiecywałam medal. I chyba zdecydowanie się przeliczyłam. 
O ja... ach, brak słów.
Trochę pokory się przyda, jej nigdy za wiele.
A na następnych Igrzyskach to ja 25 lat będę miała, i co to za robota?  
Nie rycz, kretynko, bo cię za niezrównoważoną wezmą. 
Mam dość. 
Dziękuję za uwagę i dobranoc. W razie sytuacji nadzwyczajnych newsów i donosów budzić wodą, ale nie ręczę wtedy za siebie. Tak lojalnie uprzedzam.
________________________________________________________
Alpejskiego cyrku ciąg dalszy.
Trzymajcie się :)