poniedziałek, 25 stycznia 2016

I need a saving grace, a hiding place

17 lutego 2014 roku, X dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich 
     Byłabym bardzo złośliwa, gdybym powiedziała, że Maćkowi Bydlińskiemu 'troszkę' dzisiaj nie wyszło. Nie będę taka, jest jak jest, 38. miejsce to zawsze jakiś wynik. Zawsze lepszy niż niesklasyfikowanie, zgodny z olimpijską maksymą, że liczy się uczestnictwo, a nie wynik.
Ja tam będę jutro oglądać zmagania dziewczyn w telewizji. Tyle ostatnio wywyjowałam. Ale dobre i tyle, zawsze lepsze to niż całkiem nic.
    Dzisiaj to jakoś tak do wszystkiego łagodnie podchodzę, aż dziwne. Być może dlatego, że wczoraj w ich towarzystwie zdrowo użyłam. Nie ma co, dream-team normalnie.
Ja, Jenni, Koen, Anna, Maciek i Emil - Ci dwaj ostatni panowie dołączyli trochę później. Im było wesoło, mnie trochę mniej, ale to szczegół. Ważne, że dzisiaj jest lepiej.
     Zyskałam dwie 'przyjaciółki', które w zasadzie mnie nie opuszczają. To kule oczywiście, bez nich nie mogę praktycznie chodzić, a i z nimi za bardzo nie poszarżuję.
Także jestem uziemiona i czekam na zakończenie konkurencji alpejskich, by oficjalnie wrócić do domu. Reszta dziewczyn pojedzie na zawody, a ja będę leczyć kontuzję.
    Chyba już się z tym pogodziłam. Nic nie zmienię, choć tego slalomowego supergiganta bardzo żałuję. Na zjazd i właśnie na niego przygotowywałam się najbardziej. Liczyłam, kalkulowałam, szukałam odpowiedniej techniki, bo wiedziałam, że zostało już mało startów, a cel miałam jeden: medal. Nie myślałam o złotym ani o srebrnym, marzyłam choćby i o brązowym. Ukoronowanie ciężkich treningów, pracy. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Wystartowałam w supergigancie ze świadomością, że moje kolano jest osłabione po upadku na treningu. Doktor Winiarski mnie przed tym ostrzegał. Ale ja nie zrobiłam sobie tej krzywdy specjalnie, ja po prostu bardzo chciałam mieć medal. Za bardzo.
    I skończyłam, jak skończyłam, raz w dziesiątce, drugi raz poza, z ponadrywanymi więzadłami i końcem sezonu.
I teraz wiem, jak bardzo głupia jestem. To było z mojej strony żałosne.
    Chciałam za bardzo, aż w końcu straciłam ostateczną szansę. Następna za cztery lata na Igrzyskach w Korei ( nie napiszę nazwy tej miejscowości, nawet jak bym chciała). Będę bogatsza o doświadczenie z tej Olimpiady.
I dobrze.

    Po południu zebrało mi się na wspomnienia z dzieciństwa. Świadomość tego, że już praktycznie nie ma odwrotu, że muszę sprostać oczekiwaniom sponsorów, trenerów, całego kraju, a przede wszystkim rodziców przymuliła mnie tak bardzo, że skuliłam się na tyle, na ile pozwoliła mi noga i sobie cichutko popłakiwałam.
Pierwszy raz przeraziła mnie jedna myśl. Bałam się, że zwiodę rodziców i rodzinę. Dzięki ich pieniądzom mogłam rozpocząć treningi. Narciarstwo to bardzo drogi sport i żeby osiągnąć choćby i przeciętne wyniki, trzeba mieć spore zaplecze finansowe. Nie chciałam ich zawieść. Chciałam, by byli ze mnie dumni.
     Powtarzali mi to ciągle, odkąd tylko zaczęłam jeździć na nartach. Towarzyszyli mi na zawodach krajowych, a poza granicami była ze mną Ingrid. Widzieli, jak zdobywałam złoty medal na MŚ juniorów w zjeździe i brązowy w superkombinacji.
Teraz, tym olimpijskim krążkiem pragnęłam się odwdzięczyć za wsparcie i pokazać, to nie zostało zmarnowane.
    Jeszcze nie, jeszcze nie teraz. Tak tylko próbowałam się pocieszyć i utwierdzić w przekonaniu, że będzie dobrze. Musiałam zebrać w sobie i ogarnąć, żeby Jenni znów mi kogoś nie sprowadziła. Psychologa na przykład.
  Po tej wczorajszej wizycie Verweija to mam już dość niektórych jej pomysłów. Prawie o północy, jak już sobie poszli, naskoczyła na mnie z wielkim oburzeniem, czemu ja tak po nim 'jadę' i jestem taka niemiła. On mnie irytuje i intryguje jednocześnie, a to wszystko skończyć się może źle. Lepiej, żebyśmy o tym zapomnieli.
____________________________________________________
Dwa lata temu stylistyka leżała i kwiczała, ale przynajmniej miałam chęć pisania. Za tym okropnie tęsknię. Jeszcze dwa i koniec Soczi, oby udało się wyrobić do 7 lutego.
Trzymajcie się.

sobota, 9 stycznia 2016

All I wanna be is done

16 lutego 2014 roku, IX dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
      Dajcie wy mi wszyscy spokój! Pielgrzymki i wędrówki ludów się zaczęły, żeby mnie pocieszyć. Prawie wszyscy znajomi się odezwali, a powiem nieskromnie, że mam ich całkiem sporo. Mam już tego dość, bo od tego więzadła mi się nie wyleczą, a jest mi coraz bardziej przykro. W kij przykro. Ogólnie to już mam ochotę kląć po wiedźminowemu, ale jako kobiecie to mi nie wypada i nie mogę. To niesprawiedliwe... Nie wyj idiotko, nie masz czemu. To znaczy w zasadzie to masz, ale nie ma w tej chwili żadnego silnego męskiego ramienia obok ciebie, żebyś się mogła na nim wypłakać. Emila gdzieś wyniosło, pewnie do sztachety sztafety.
Ale to już wcale nie musi być Joensson, mógłby być i Maciek, albo Karl, ale on u siebie w kontynentalu skacze, czy choćby i Tepes. Wszystko jedno, bylebym tylko pocieszyciela miała. Bez skojarzeń.
    Znowu kogoś niesie. Jak tylko usłyszę jedno 'nic się nie stało', to pobiję, ostrzegam.
Ale nie, to chyba Jenni, bo słychać było tylko trzaśnięcie drzwiami, bez żadnych formułek grzecznościowych ani pytań.
Pomyliłam się.
Do mojego pokoju bez słowa weszła Anna i tak po prostu siadła sobie na podłodze - nie zdążyłam zrobić jej miejsca, by usiadła na łóżku.
- C-co się stało? - zapytałam niepewnie, obawiając się reakcji Anny.
- Nic - pisnęła jakoś nienaturalnie i już widziałam, jak drży jej broda. Czy sobie razem popłaczemy.
Choć i tak jest ostatnią osobą, której się spodziewałam.
- Tak? - zapytałam podejrzliwie, a ona popatrzyła na mnie wzrokiem zranionej sarny. I chyba się domyśliła, bo przeniosła się z podłogi na miejsce obok mnie.
- Pokłóciłam się  z Emilem - chlipnęła - On mnie denerwuje! - zakwiliła i rozpłakała się zupełnie.
I żeby było weselej, to przytuliła się do mnie.
Co to za upadek obyczajów?
- Nie przejmuj się, mnie też denerwuje. Czasami... ona tak ma - powiedziałam z trudem, bo nie wiedziałam, co mam dalej robić. Nikt mnie nie uczył, jak pocieszać dziewczynę mojego... przyjaciela, nazwijmy to ładnie.
    Gładziłam ją jedną, zdrową ręką - łokieć wciąż boli - wyprostowana, jakbym kij połknęła.
Cała ta sytuacja była dziwna, żeby nie powiedzieć, że śmieszna. Choć Annie na pewno nie było do śmiechu. Mnie zresztą też nie.
- Tak myślisz? - zapytała cichutko i - choć przez moment wydawało mi się to niemożliwe - ale pierwszy raz poczułam do niej coś na kształt sympatii.
- Chyba tak... - wyszeptałam niepewnie. Przecież - jakoś - musiałam ją pocieszyć.
    Kolejne trzaśnięcie drzwiami wywołało u mnie nieprzyjemny dreszcz.
- Malin?! - Jenni jak zwykle sprawdzała, czy jestem w pokoju. Gdzież indziej mogłabym być z usztywnioną nogą?
  Po chwili przyszła i... stanęła jak wryta. No, nie dziwię się jej wcale, gdybym była na jej miejscu, zachowałabym się podobnie.
- Przyprowadziłam gościa - oznajmiła, zupełnie ignorując Annę.
Ciekawe, kogo.
Jenni, litości.
Przyprowadziła pana Obraziłem-Się-Na-Cały-Świat-Bo-Przegrałem-Złoto-Z-Polakiem Koena Verweija. Naprawdę, tylko jego mi tu brakowało do tego całego cyrku.
Popatrzyłam na niego dziwnie. Chyba to zauważył.
- Też się cieszę, że cię widzę - mruknął, spoglądając na mnie.
I ja mam nie zwariować?
__________________________________________________
Ahoj! Wróciłam tu, cudem. Już niedługo miną dwa lata od Igrzysk w Soczi... Miło tam wrócić, przynajmniej mi.
Trzymajcie się!