15 lutego 2014 roku, VIII dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
Nie mam zupełnie siły pisać, ale żeby tej 5-dniowej tradycji stało się zadość, to musiałam coś nabazgrać. Ale po kolei:
Jesteśmy wielkie. Jesteśmy najlepsze. Jesteśmy mistrzyniami. Olimpijskimi. My, Szwedki. Narciarki biegowe zdobyły złoto olimpijskie! Za z tą dyscypliną niewiele mam wspólnego, ale przeżywałam to chyba tak bardzo, jak te biegnące dziewczyny. Charlotte i jej finisz - no genialne to było po prostu! Anna coś wolniej pobiegła, ale nie mówię tego złośliwie. Ważne, że wygrałyśmy.
Wolę nie wiedzieć, czemuż to Anna miała 25 sekund straty do tej prowadzącej sztafety na trzeciej zmianie. Inaczej zrobię bardzo wredna i złośliwa. Ale mam podejrzenia i tak wiem swoje.
Dwa polskie złota to bardzo miły akcent na wieczór, mieli szczęście nieprawdopodobne i cieszę się z tych ich zwycięstw. A ten Piękny Holenderski Panczenista, czyli Koen, przegrał ze Zbigniewem o 0.003 sekundy. Cztery centymetry. Hmm, nie wyglądał na szczęśliwego, trzeba przyznać. Ale gdyby złoto olimpijskie miałaby zdobyć albo Dominique albo Tina różnicą części tysięcznych sekundy, to nie byłoby zbyt fajnie tej srebrnej medalistce.Może rzeczywiście lepiej, że obie dziewczyny zdobyły po złotym medalu.
I tym oto sposobem łagodnie przeszłam do 'mojej' dyscypliny. Poranny zjazd poszedł mi całkiem nieźle, byłam 12., a po slalomie.. może zacznę od początku.
Trasa bardzo trudna i wymagająca, a ja na lekach przeciwbólowych byłam, co mnie jeszcze bardziej osłabiło. Ale nic to, pierwszą część trasy pokonałam nad wyraz szybko i łatwo, ale przy końcowych bramkach, może szóstej, piątej od końca, trafiłam na głęboką nierówność i podrzuciło mi kolano... nadwyrężone. Zabolało tak bardzo, że przez chwilę zrobiło mi się słabo. Zostało mi kika mterów do mety i musiałam dojechać. No i się udało, niemalże jak Robert Kranjec. Po przekroczeniu mety byłam 5., ale i tak skończyłam na 6. miejscu, w co dalej nie wierzę, że udało mi się osiągnąć taki wynik pomimo bólu.
Za metą padłam zupełnie jak Emil i długo leżałam, bo nie byłam w stanie się podnieść. Miałam ochotę płakać, nie - wyć, ale sobie pomyślałam, że nie będę publiki straszyć.
Tak, ja wtedy jeszcze myślałam, nawet całkiem logicznie, co mnie bardzo zdziwiło. Myśleć przestałam, jak dostałam leki przeciwbólowe.
Naderwane więzadła krzyżowe. Czyli, tłumacząc sobie, koniec ZIO w Soczi dla mnie. Bez medalu, z szóstym miejscem.
Przegranych tych Igrzysk jest wielu. Wielu miało święcić największe triumfy, a przegrywali. O setne, tysięczne, dziesiąte części sekundy. Lub bardziej, byli o kilka miejsc za nisko. Ja tu wcale nie byłam jako uzupełnienie kadry. Ja miałam formę, ostatnio miejsca w pierwszej '10' PŚ, jakieś niewielkie, ale jednak, szanse na medal. Wyjadę z kontuzją, ale.... i z ważną lekcją (pokory?). Jeszcze czegoś muszę się nauczyć, coś poprawić, więcej trenować. Nareszcie zobaczyłam kawałeczek Rosji. Ciągnęło mnie tam odkąd zaczęłam jakkolwiek ogarniać mapę Europy, nie wiem, dlaczego. Spotkałam wiele fantastycznych osób, pozjeżdżałam z trudnych tras. I nie mogę powiedzieć, że wyjadę zupełnie z niczym, bo tak nie jest. Na tych - już drugich moich - igrzyskach zdobyłam trochę tego doświadczenia.
Jak miałam 17 lat, nie było mowy o miejscu w drugiej '10'. Teraz było całkiem blisko medalu, ale... jeszcze trochę. Troszeczkę.
W końcu 6. miejsce wcale nie jest takie złe, prawda?
______________________________________________________
Jestem, przepraszam za tą przerwę. A, i zapraszam jeszcze tu, może coś z tego będzie.
Trzymajcie się.
czwartek, 23 kwietnia 2015
poniedziałek, 6 kwietnia 2015
'Well, I'll admit that I was wrong you said I miss you'
14 lutego 2014 roku, VII dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
Oni to chyba litości wobec mnie nie znają. Wczoraj, mimo moich próśb, błagań, płaczu - zupełnie niezamierzonego - i krzyków, zaciągnęli mnie do doktora Winiarskiego. Że niby taki wspaniały lekarz, ortopeda, że Kamila wyleczył po tym jego upadku, mądry, doświadczony i w ogóle. Nie wątpię, ale ja mam - to znaczy my mamy - równie dobrego lekarza sztabowego, który już mnie nie raz leczył i umie postawić na nogi, ale oni się uparli - Emil ich poparł - nie miałam wyboru, Jedna jedyna Anna się nade mną zlitowała i stanęła w mojej obronie. +10 do lubienia jej. Serio.
No i poszłam tam w obstawie Maćka i Kamila, schrypnięta i spłakana, trochę bardziej pokorna i jeszcze bardziej zdenerwowana.
I nie żebym ja coś miała do tego dr Winiarskiego, ale się trochę - bardzo bałam, że od tych jego rad to będzie ze mną gorzej niż było. Radzić to on sobie może, ale swoim skoczkom, a nie mnie. I od razu zastrzegłam sobie prawo do 'weta' i niewypełnienia rady.Tak na wszelki wypadek.
Było nie oglądać tamtego wywiadu, kretynko. Na zmianę opinii o człowieku, to i z polskiego Szwedka zrozumie.
Poszłam. I po pół godzinie wyszłam. Ot co. Nic nowego nie usłyszałam, poza tym, że kolano muszę oszczędzać, żeby więzadeł nie ponadrywać, Nogi jakieś takie jak z waty miałam, i to nie tylko dlatego, że jeszcze trochę kulałam. Ale mniejsza z tym. Po drodze jeszcze spotkałam kontuzjowanego Michaiła Maksymoczkina. Biedactwo, naprawdę. W formie życiowej, jak do tej pory, na Igrzyskach u siebie, a tu taka wredna kontuzja.Smutne. Nie był skory do rozmowy, ale kulturalnie kilka zdań zamienił, tym bardziej, że umiem mówić po rosyjsku, a potem się rozeszliśmy. I do swojego pokoju wróciłam już bez obstawy, co za ulga.
Później zadzwoniła Ingrid, ale nie rozmawiałyśmy zbyt długo, bo nie kleiła nam się rozmowa.
Jenni gdzieś wybyła na spotkanie z kimśtam. Podobno z jakimś biathlonistą. Też ma rozrzut w dyscyplinach.... Jak Katiusza. Choć i ja nie lepsza jestem, dwóch przyjaciół narciarzy - biegacz i alpejczyk - i dwóch skoczków.
O, Maciuś przyniósł farny i sprej, jak miło. Ciekawe, czy coś z tego ozdabiania wyszło. Od razu zastrzegam, nic mu poprawiać na tym kasku nie będę. Jak sam go chciał malować, to niech do mnie na poprawki nie przychodzi. Ja.. ja tam tylko dziewczynom kaski ozdabiam.
Kiedyś Tina Maze przyszła do mnie - jeszcze nie wiedziała za bardzo, kim ja w ogóle jestem - z prośbą o ozdobienie kasku właśnie. I pomalowałam go najpiękniej, jak umiałam, a jak go jej dałam, to powiedziała, że jej się podoba. Choć do dziś nie wiem, czy nie powiedziała tego, żeby mnie nie urazić.
I ja swój też specjalnie na Igrzyska w Soczi wymalowałam w turkusowy ornament na jasnoszarym tle.
Znowu ktoś tłucze w drzwi. Ach, to Jenni. Zapomniała klucza. Znowu. I zawodzi jak ten pies do Księżyca, żeby ją wpuścić. Ja, idiotka, wstaję i otwieram. I co? Okazuje się, że nie jest sama, a w towarzystwie... Koena Verweija, tego panczenisty holenderskiego. PANCZENISTY, a nie biathlonisty. Pewnie źle coś usłyszałam, jak mi o tym opowiadała. Nie przywiązałam do tego większej uwagi.
Koen stoi i patrzy na mnie tak długo i tak dziwnie, że nie wiem, gdzie oczy podziać. Nordycki bóg piękności, chociaż to Holender, normalnie. I nie mówię tego złośliwie. Ma taką... inną urodę, niż u do tej pory spotykanych chłopaków. Może się podobać dziewczynom.
Patrzył na mnie tak długo, że chyba zapomniał o całym świecie, a Jenni to niedługo zacznie nogą tupać. Aż pokraśniała z zazdrości.
- To....yyy....no... - jeszcze się jąkać zacznij, idiotko - na co stoicie? Wejdźcie - wyrzuciłam z siebie. Weszli, a ja po kilku minutach niemal z wrzaskiem wyszłam. I chodziłam wte i wewte, nie bardzo wiedząc, co mam zrobić. Do Macieja pójść? Nie, no bo co mu powiem? Że nie mogłam znieść, jak przystojny chłopak bardzo dokładnie mi się przyglądał i uciekłam? Nie. Na tych rozterkach i dylematach minęło mi około 20 minut, aż w końcu postanowiłam wrócić do pokoju, bo jutro supergigant, a muszę walczyć... nawet o medal. Muszę odpocząć, za dużo wrażeń, jak na kilka godzin, zdecydowanie.
____________________________________________________________
Przepraszam za tą przerwę.
Wesołych Świąt!
Oni to chyba litości wobec mnie nie znają. Wczoraj, mimo moich próśb, błagań, płaczu - zupełnie niezamierzonego - i krzyków, zaciągnęli mnie do doktora Winiarskiego. Że niby taki wspaniały lekarz, ortopeda, że Kamila wyleczył po tym jego upadku, mądry, doświadczony i w ogóle. Nie wątpię, ale ja mam - to znaczy my mamy - równie dobrego lekarza sztabowego, który już mnie nie raz leczył i umie postawić na nogi, ale oni się uparli - Emil ich poparł - nie miałam wyboru, Jedna jedyna Anna się nade mną zlitowała i stanęła w mojej obronie. +10 do lubienia jej. Serio.
No i poszłam tam w obstawie Maćka i Kamila, schrypnięta i spłakana, trochę bardziej pokorna i jeszcze bardziej zdenerwowana.
I nie żebym ja coś miała do tego dr Winiarskiego, ale się trochę - bardzo bałam, że od tych jego rad to będzie ze mną gorzej niż było. Radzić to on sobie może, ale swoim skoczkom, a nie mnie. I od razu zastrzegłam sobie prawo do 'weta' i niewypełnienia rady.Tak na wszelki wypadek.
Było nie oglądać tamtego wywiadu, kretynko. Na zmianę opinii o człowieku, to i z polskiego Szwedka zrozumie.
Poszłam. I po pół godzinie wyszłam. Ot co. Nic nowego nie usłyszałam, poza tym, że kolano muszę oszczędzać, żeby więzadeł nie ponadrywać, Nogi jakieś takie jak z waty miałam, i to nie tylko dlatego, że jeszcze trochę kulałam. Ale mniejsza z tym. Po drodze jeszcze spotkałam kontuzjowanego Michaiła Maksymoczkina. Biedactwo, naprawdę. W formie życiowej, jak do tej pory, na Igrzyskach u siebie, a tu taka wredna kontuzja.Smutne. Nie był skory do rozmowy, ale kulturalnie kilka zdań zamienił, tym bardziej, że umiem mówić po rosyjsku, a potem się rozeszliśmy. I do swojego pokoju wróciłam już bez obstawy, co za ulga.
Później zadzwoniła Ingrid, ale nie rozmawiałyśmy zbyt długo, bo nie kleiła nam się rozmowa.
Jenni gdzieś wybyła na spotkanie z kimśtam. Podobno z jakimś biathlonistą. Też ma rozrzut w dyscyplinach.... Jak Katiusza. Choć i ja nie lepsza jestem, dwóch przyjaciół narciarzy - biegacz i alpejczyk - i dwóch skoczków.
O, Maciuś przyniósł farny i sprej, jak miło. Ciekawe, czy coś z tego ozdabiania wyszło. Od razu zastrzegam, nic mu poprawiać na tym kasku nie będę. Jak sam go chciał malować, to niech do mnie na poprawki nie przychodzi. Ja.. ja tam tylko dziewczynom kaski ozdabiam.
Kiedyś Tina Maze przyszła do mnie - jeszcze nie wiedziała za bardzo, kim ja w ogóle jestem - z prośbą o ozdobienie kasku właśnie. I pomalowałam go najpiękniej, jak umiałam, a jak go jej dałam, to powiedziała, że jej się podoba. Choć do dziś nie wiem, czy nie powiedziała tego, żeby mnie nie urazić.
I ja swój też specjalnie na Igrzyska w Soczi wymalowałam w turkusowy ornament na jasnoszarym tle.
Znowu ktoś tłucze w drzwi. Ach, to Jenni. Zapomniała klucza. Znowu. I zawodzi jak ten pies do Księżyca, żeby ją wpuścić. Ja, idiotka, wstaję i otwieram. I co? Okazuje się, że nie jest sama, a w towarzystwie... Koena Verweija, tego panczenisty holenderskiego. PANCZENISTY, a nie biathlonisty. Pewnie źle coś usłyszałam, jak mi o tym opowiadała. Nie przywiązałam do tego większej uwagi.
Koen stoi i patrzy na mnie tak długo i tak dziwnie, że nie wiem, gdzie oczy podziać. Nordycki bóg piękności, chociaż to Holender, normalnie. I nie mówię tego złośliwie. Ma taką... inną urodę, niż u do tej pory spotykanych chłopaków. Może się podobać dziewczynom.
Patrzył na mnie tak długo, że chyba zapomniał o całym świecie, a Jenni to niedługo zacznie nogą tupać. Aż pokraśniała z zazdrości.
- To....yyy....no... - jeszcze się jąkać zacznij, idiotko - na co stoicie? Wejdźcie - wyrzuciłam z siebie. Weszli, a ja po kilku minutach niemal z wrzaskiem wyszłam. I chodziłam wte i wewte, nie bardzo wiedząc, co mam zrobić. Do Macieja pójść? Nie, no bo co mu powiem? Że nie mogłam znieść, jak przystojny chłopak bardzo dokładnie mi się przyglądał i uciekłam? Nie. Na tych rozterkach i dylematach minęło mi około 20 minut, aż w końcu postanowiłam wrócić do pokoju, bo jutro supergigant, a muszę walczyć... nawet o medal. Muszę odpocząć, za dużo wrażeń, jak na kilka godzin, zdecydowanie.
____________________________________________________________
Przepraszam za tą przerwę.
Wesołych Świąt!
Subskrybuj:
Posty (Atom)