15 lutego 2014 roku, VIII dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
Nie mam zupełnie siły pisać, ale żeby tej 5-dniowej tradycji stało się zadość, to musiałam coś nabazgrać. Ale po kolei:
Jesteśmy wielkie. Jesteśmy najlepsze. Jesteśmy mistrzyniami. Olimpijskimi. My, Szwedki. Narciarki biegowe zdobyły złoto olimpijskie! Za z tą dyscypliną niewiele mam wspólnego, ale przeżywałam to chyba tak bardzo, jak te biegnące dziewczyny. Charlotte i jej finisz - no genialne to było po prostu! Anna coś wolniej pobiegła, ale nie mówię tego złośliwie. Ważne, że wygrałyśmy.
Wolę nie wiedzieć, czemuż to Anna miała 25 sekund straty do tej prowadzącej sztafety na trzeciej zmianie. Inaczej zrobię bardzo wredna i złośliwa. Ale mam podejrzenia i tak wiem swoje.
Dwa polskie złota to bardzo miły akcent na wieczór, mieli szczęście nieprawdopodobne i cieszę się z tych ich zwycięstw. A ten Piękny Holenderski Panczenista, czyli Koen, przegrał ze Zbigniewem o 0.003 sekundy. Cztery centymetry. Hmm, nie wyglądał na szczęśliwego, trzeba przyznać. Ale gdyby złoto olimpijskie miałaby zdobyć albo Dominique albo Tina różnicą części tysięcznych sekundy, to nie byłoby zbyt fajnie tej srebrnej medalistce.Może rzeczywiście lepiej, że obie dziewczyny zdobyły po złotym medalu.
I tym oto sposobem łagodnie przeszłam do 'mojej' dyscypliny. Poranny zjazd poszedł mi całkiem nieźle, byłam 12., a po slalomie.. może zacznę od początku.
Trasa bardzo trudna i wymagająca, a ja na lekach przeciwbólowych byłam, co mnie jeszcze bardziej osłabiło. Ale nic to, pierwszą część trasy pokonałam nad wyraz szybko i łatwo, ale przy końcowych bramkach, może szóstej, piątej od końca, trafiłam na głęboką nierówność i podrzuciło mi kolano... nadwyrężone. Zabolało tak bardzo, że przez chwilę zrobiło mi się słabo. Zostało mi kika mterów do mety i musiałam dojechać. No i się udało, niemalże jak Robert Kranjec. Po przekroczeniu mety byłam 5., ale i tak skończyłam na 6. miejscu, w co dalej nie wierzę, że udało mi się osiągnąć taki wynik pomimo bólu.
Za metą padłam zupełnie jak Emil i długo leżałam, bo nie byłam w stanie się podnieść. Miałam ochotę płakać, nie - wyć, ale sobie pomyślałam, że nie będę publiki straszyć.
Tak, ja wtedy jeszcze myślałam, nawet całkiem logicznie, co mnie bardzo zdziwiło. Myśleć przestałam, jak dostałam leki przeciwbólowe.
Naderwane więzadła krzyżowe. Czyli, tłumacząc sobie, koniec ZIO w Soczi dla mnie. Bez medalu, z szóstym miejscem.
Przegranych tych Igrzysk jest wielu. Wielu miało święcić największe triumfy, a przegrywali. O setne, tysięczne, dziesiąte części sekundy. Lub bardziej, byli o kilka miejsc za nisko. Ja tu wcale nie byłam jako uzupełnienie kadry. Ja miałam formę, ostatnio miejsca w pierwszej '10' PŚ, jakieś niewielkie, ale jednak, szanse na medal. Wyjadę z kontuzją, ale.... i z ważną lekcją (pokory?). Jeszcze czegoś muszę się nauczyć, coś poprawić, więcej trenować. Nareszcie zobaczyłam kawałeczek Rosji. Ciągnęło mnie tam odkąd zaczęłam jakkolwiek ogarniać mapę Europy, nie wiem, dlaczego. Spotkałam wiele fantastycznych osób, pozjeżdżałam z trudnych tras. I nie mogę powiedzieć, że wyjadę zupełnie z niczym, bo tak nie jest. Na tych - już drugich moich - igrzyskach zdobyłam trochę tego doświadczenia.
Jak miałam 17 lat, nie było mowy o miejscu w drugiej '10'. Teraz było całkiem blisko medalu, ale... jeszcze trochę. Troszeczkę.
W końcu 6. miejsce wcale nie jest takie złe, prawda?
______________________________________________________
Jestem, przepraszam za tą przerwę. A, i zapraszam jeszcze tu, może coś z tego będzie.
Trzymajcie się.
czwartek, 23 kwietnia 2015
poniedziałek, 6 kwietnia 2015
'Well, I'll admit that I was wrong you said I miss you'
14 lutego 2014 roku, VII dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
Oni to chyba litości wobec mnie nie znają. Wczoraj, mimo moich próśb, błagań, płaczu - zupełnie niezamierzonego - i krzyków, zaciągnęli mnie do doktora Winiarskiego. Że niby taki wspaniały lekarz, ortopeda, że Kamila wyleczył po tym jego upadku, mądry, doświadczony i w ogóle. Nie wątpię, ale ja mam - to znaczy my mamy - równie dobrego lekarza sztabowego, który już mnie nie raz leczył i umie postawić na nogi, ale oni się uparli - Emil ich poparł - nie miałam wyboru, Jedna jedyna Anna się nade mną zlitowała i stanęła w mojej obronie. +10 do lubienia jej. Serio.
No i poszłam tam w obstawie Maćka i Kamila, schrypnięta i spłakana, trochę bardziej pokorna i jeszcze bardziej zdenerwowana.
I nie żebym ja coś miała do tego dr Winiarskiego, ale się trochę - bardzo bałam, że od tych jego rad to będzie ze mną gorzej niż było. Radzić to on sobie może, ale swoim skoczkom, a nie mnie. I od razu zastrzegłam sobie prawo do 'weta' i niewypełnienia rady.Tak na wszelki wypadek.
Było nie oglądać tamtego wywiadu, kretynko. Na zmianę opinii o człowieku, to i z polskiego Szwedka zrozumie.
Poszłam. I po pół godzinie wyszłam. Ot co. Nic nowego nie usłyszałam, poza tym, że kolano muszę oszczędzać, żeby więzadeł nie ponadrywać, Nogi jakieś takie jak z waty miałam, i to nie tylko dlatego, że jeszcze trochę kulałam. Ale mniejsza z tym. Po drodze jeszcze spotkałam kontuzjowanego Michaiła Maksymoczkina. Biedactwo, naprawdę. W formie życiowej, jak do tej pory, na Igrzyskach u siebie, a tu taka wredna kontuzja.Smutne. Nie był skory do rozmowy, ale kulturalnie kilka zdań zamienił, tym bardziej, że umiem mówić po rosyjsku, a potem się rozeszliśmy. I do swojego pokoju wróciłam już bez obstawy, co za ulga.
Później zadzwoniła Ingrid, ale nie rozmawiałyśmy zbyt długo, bo nie kleiła nam się rozmowa.
Jenni gdzieś wybyła na spotkanie z kimśtam. Podobno z jakimś biathlonistą. Też ma rozrzut w dyscyplinach.... Jak Katiusza. Choć i ja nie lepsza jestem, dwóch przyjaciół narciarzy - biegacz i alpejczyk - i dwóch skoczków.
O, Maciuś przyniósł farny i sprej, jak miło. Ciekawe, czy coś z tego ozdabiania wyszło. Od razu zastrzegam, nic mu poprawiać na tym kasku nie będę. Jak sam go chciał malować, to niech do mnie na poprawki nie przychodzi. Ja.. ja tam tylko dziewczynom kaski ozdabiam.
Kiedyś Tina Maze przyszła do mnie - jeszcze nie wiedziała za bardzo, kim ja w ogóle jestem - z prośbą o ozdobienie kasku właśnie. I pomalowałam go najpiękniej, jak umiałam, a jak go jej dałam, to powiedziała, że jej się podoba. Choć do dziś nie wiem, czy nie powiedziała tego, żeby mnie nie urazić.
I ja swój też specjalnie na Igrzyska w Soczi wymalowałam w turkusowy ornament na jasnoszarym tle.
Znowu ktoś tłucze w drzwi. Ach, to Jenni. Zapomniała klucza. Znowu. I zawodzi jak ten pies do Księżyca, żeby ją wpuścić. Ja, idiotka, wstaję i otwieram. I co? Okazuje się, że nie jest sama, a w towarzystwie... Koena Verweija, tego panczenisty holenderskiego. PANCZENISTY, a nie biathlonisty. Pewnie źle coś usłyszałam, jak mi o tym opowiadała. Nie przywiązałam do tego większej uwagi.
Koen stoi i patrzy na mnie tak długo i tak dziwnie, że nie wiem, gdzie oczy podziać. Nordycki bóg piękności, chociaż to Holender, normalnie. I nie mówię tego złośliwie. Ma taką... inną urodę, niż u do tej pory spotykanych chłopaków. Może się podobać dziewczynom.
Patrzył na mnie tak długo, że chyba zapomniał o całym świecie, a Jenni to niedługo zacznie nogą tupać. Aż pokraśniała z zazdrości.
- To....yyy....no... - jeszcze się jąkać zacznij, idiotko - na co stoicie? Wejdźcie - wyrzuciłam z siebie. Weszli, a ja po kilku minutach niemal z wrzaskiem wyszłam. I chodziłam wte i wewte, nie bardzo wiedząc, co mam zrobić. Do Macieja pójść? Nie, no bo co mu powiem? Że nie mogłam znieść, jak przystojny chłopak bardzo dokładnie mi się przyglądał i uciekłam? Nie. Na tych rozterkach i dylematach minęło mi około 20 minut, aż w końcu postanowiłam wrócić do pokoju, bo jutro supergigant, a muszę walczyć... nawet o medal. Muszę odpocząć, za dużo wrażeń, jak na kilka godzin, zdecydowanie.
____________________________________________________________
Przepraszam za tą przerwę.
Wesołych Świąt!
Oni to chyba litości wobec mnie nie znają. Wczoraj, mimo moich próśb, błagań, płaczu - zupełnie niezamierzonego - i krzyków, zaciągnęli mnie do doktora Winiarskiego. Że niby taki wspaniały lekarz, ortopeda, że Kamila wyleczył po tym jego upadku, mądry, doświadczony i w ogóle. Nie wątpię, ale ja mam - to znaczy my mamy - równie dobrego lekarza sztabowego, który już mnie nie raz leczył i umie postawić na nogi, ale oni się uparli - Emil ich poparł - nie miałam wyboru, Jedna jedyna Anna się nade mną zlitowała i stanęła w mojej obronie. +10 do lubienia jej. Serio.
No i poszłam tam w obstawie Maćka i Kamila, schrypnięta i spłakana, trochę bardziej pokorna i jeszcze bardziej zdenerwowana.
I nie żebym ja coś miała do tego dr Winiarskiego, ale się trochę - bardzo bałam, że od tych jego rad to będzie ze mną gorzej niż było. Radzić to on sobie może, ale swoim skoczkom, a nie mnie. I od razu zastrzegłam sobie prawo do 'weta' i niewypełnienia rady.Tak na wszelki wypadek.
Było nie oglądać tamtego wywiadu, kretynko. Na zmianę opinii o człowieku, to i z polskiego Szwedka zrozumie.
Poszłam. I po pół godzinie wyszłam. Ot co. Nic nowego nie usłyszałam, poza tym, że kolano muszę oszczędzać, żeby więzadeł nie ponadrywać, Nogi jakieś takie jak z waty miałam, i to nie tylko dlatego, że jeszcze trochę kulałam. Ale mniejsza z tym. Po drodze jeszcze spotkałam kontuzjowanego Michaiła Maksymoczkina. Biedactwo, naprawdę. W formie życiowej, jak do tej pory, na Igrzyskach u siebie, a tu taka wredna kontuzja.Smutne. Nie był skory do rozmowy, ale kulturalnie kilka zdań zamienił, tym bardziej, że umiem mówić po rosyjsku, a potem się rozeszliśmy. I do swojego pokoju wróciłam już bez obstawy, co za ulga.
Później zadzwoniła Ingrid, ale nie rozmawiałyśmy zbyt długo, bo nie kleiła nam się rozmowa.
Jenni gdzieś wybyła na spotkanie z kimśtam. Podobno z jakimś biathlonistą. Też ma rozrzut w dyscyplinach.... Jak Katiusza. Choć i ja nie lepsza jestem, dwóch przyjaciół narciarzy - biegacz i alpejczyk - i dwóch skoczków.
O, Maciuś przyniósł farny i sprej, jak miło. Ciekawe, czy coś z tego ozdabiania wyszło. Od razu zastrzegam, nic mu poprawiać na tym kasku nie będę. Jak sam go chciał malować, to niech do mnie na poprawki nie przychodzi. Ja.. ja tam tylko dziewczynom kaski ozdabiam.
Kiedyś Tina Maze przyszła do mnie - jeszcze nie wiedziała za bardzo, kim ja w ogóle jestem - z prośbą o ozdobienie kasku właśnie. I pomalowałam go najpiękniej, jak umiałam, a jak go jej dałam, to powiedziała, że jej się podoba. Choć do dziś nie wiem, czy nie powiedziała tego, żeby mnie nie urazić.
I ja swój też specjalnie na Igrzyska w Soczi wymalowałam w turkusowy ornament na jasnoszarym tle.
Znowu ktoś tłucze w drzwi. Ach, to Jenni. Zapomniała klucza. Znowu. I zawodzi jak ten pies do Księżyca, żeby ją wpuścić. Ja, idiotka, wstaję i otwieram. I co? Okazuje się, że nie jest sama, a w towarzystwie... Koena Verweija, tego panczenisty holenderskiego. PANCZENISTY, a nie biathlonisty. Pewnie źle coś usłyszałam, jak mi o tym opowiadała. Nie przywiązałam do tego większej uwagi.
Koen stoi i patrzy na mnie tak długo i tak dziwnie, że nie wiem, gdzie oczy podziać. Nordycki bóg piękności, chociaż to Holender, normalnie. I nie mówię tego złośliwie. Ma taką... inną urodę, niż u do tej pory spotykanych chłopaków. Może się podobać dziewczynom.
Patrzył na mnie tak długo, że chyba zapomniał o całym świecie, a Jenni to niedługo zacznie nogą tupać. Aż pokraśniała z zazdrości.
- To....yyy....no... - jeszcze się jąkać zacznij, idiotko - na co stoicie? Wejdźcie - wyrzuciłam z siebie. Weszli, a ja po kilku minutach niemal z wrzaskiem wyszłam. I chodziłam wte i wewte, nie bardzo wiedząc, co mam zrobić. Do Macieja pójść? Nie, no bo co mu powiem? Że nie mogłam znieść, jak przystojny chłopak bardzo dokładnie mi się przyglądał i uciekłam? Nie. Na tych rozterkach i dylematach minęło mi około 20 minut, aż w końcu postanowiłam wrócić do pokoju, bo jutro supergigant, a muszę walczyć... nawet o medal. Muszę odpocząć, za dużo wrażeń, jak na kilka godzin, zdecydowanie.
____________________________________________________________
Przepraszam za tą przerwę.
Wesołych Świąt!
wtorek, 10 marca 2015
'She didn't know you when she gave me that advice'
VI dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich, 13 lutego 2014 r.
Dzień cudów. Nie potrafię tego inaczej nazwać, to co dziś wyprawiają niektórzy na Krasnej Polanie przechodzi ludzkie pojęcie. Aż się popłakałam i sama nawet nie wiem, czemu. Ale wiem, że mnie rozpiera duma wyniku Justyny i Charlotte.
Niewielu wierzyło, że jej się uda. Ale udało się, trzynaście lat pracy trzynastego lutego dwa tysiące czternastego roku przyniosły złoty medal. I.. i jestem z niej bardzo dumna, z Charlotte też.
Ja w tym czasie sobie leżę i wyleguję, bo przywitałam się ze śniegiem i trochę się potłukłam. Mam mocno potłuczone kolano i obity łokieć, ale jeszcze nie skręcony. Kiedyś już sobie go skręciłam i wiem, jak to boli.
I nie chcę więcej wiedzieć.
Tylko, że zaczyna mi się nudzić, coraz bardziej. Przeczytałam chyba ze 100 stron książki o Kozakiewiczu, ale rozbolała mnie głowa i musiałam przestać. Na wszelkiego rodzaju słodycze nie mogę patrzeć, mam ich dość po kawałku krówki ciągutki, co mi ją skądś Jenni skombinowała i przemyciła.
Uwaga, robię się marudna! Ale ostrzegałam.
Ktoś puka do drzwi. Wszystko mnie boli i nie mam zamiaru nigdzie iść.
- Otwarte! - krzyknęłam z nadzieją, że to ktoś z zawodników, a nie np. FIS - owcy albo ludzie z MKOl-u. Jenni pewnie znów ma wszystko w poważaniu i nawet nie raczy słuchawek zdjąć z uszu.
- Hej... i jak smakuje rosyjski śnieg? Dobry? - zaśmiał się Maciek. Uff, to tylko on. Co za ulga.
- Śmiej się, śmiej, niewdzięczniku - prychnęłam, udając obrażoną - Ja tu skazana na brak treningu jestem, a ty... - urwałam, bo niefortunnie oparłam się na łokciu, tym obitym, i tak zabolało, że mało nie zobaczyłam gwiazd.
I chyba go przestraszyłam, bo dosłownie jednym skokiem ( bo to ciężko było nazwać krokiem) znalazł się obok mojego łóżka. Ale sąsiedzi się pewnie ucieszyli...
- Aż tak boli? - zapytał troskliwie, kucając obok łóżka. Jako jeden jedyny pamięta, że nie lubię, jak ktoś stoi nade mną, a ja leżę. To znaczy Emil też wie, ale on lubi się ze mną drażnić i przekomarzać. Takie hobby.
- Nie mam w zwyczaju aktorzyć - mruknęłam, ale moja złośliwość wzięła się z bólu właśnie. Jak mnie coś bolało, to zwykle robiłam się nie do zniesienia, a jak ktoś mi odbierał możliwość trenowania to już w ogóle. Bez siekiery nie podchodź.
Maciej uśmiechnął się pokrzepiającą. Fajny chłopak z niego. I Polak w dodatku....
- Czyli nie próbować? - zapytał, a ja potrzebowałam dłuższej chwili, żeby zrozumieć, o co mu chodzi.
- Zdecydowanie nie - powiedziałam i spróbowałam się uśmiechnąć, ale grymas na mojej twarzy pewnie niewiele miał wspólnego z uśmiechem. No cóż, trudno się mówi.
Ogarnęła mnie taka senność, że z trudem nie zasnęłam od razu. Ale i tak się poddałam i w końcu zasnęłam. Z relacji Jenni wynikało, że Maciek sobie poszedł za kilka minut i pożyczył sprej do malowania desek i nart. No ciekawa jestem bardzo, czy go potem odda.
I podobno przez moment przedstawialiśmy najsłodszy widok Igrzysk.
Polemizowałabym. (jak to zwykle ja)
___________________________________________________
Tak więc tak. Kolejna część.
Trzymajcie się. :)
Dzień cudów. Nie potrafię tego inaczej nazwać, to co dziś wyprawiają niektórzy na Krasnej Polanie przechodzi ludzkie pojęcie. Aż się popłakałam i sama nawet nie wiem, czemu. Ale wiem, że mnie rozpiera duma wyniku Justyny i Charlotte.
Niewielu wierzyło, że jej się uda. Ale udało się, trzynaście lat pracy trzynastego lutego dwa tysiące czternastego roku przyniosły złoty medal. I.. i jestem z niej bardzo dumna, z Charlotte też.
Ja w tym czasie sobie leżę i wyleguję, bo przywitałam się ze śniegiem i trochę się potłukłam. Mam mocno potłuczone kolano i obity łokieć, ale jeszcze nie skręcony. Kiedyś już sobie go skręciłam i wiem, jak to boli.
I nie chcę więcej wiedzieć.
Tylko, że zaczyna mi się nudzić, coraz bardziej. Przeczytałam chyba ze 100 stron książki o Kozakiewiczu, ale rozbolała mnie głowa i musiałam przestać. Na wszelkiego rodzaju słodycze nie mogę patrzeć, mam ich dość po kawałku krówki ciągutki, co mi ją skądś Jenni skombinowała i przemyciła.
Uwaga, robię się marudna! Ale ostrzegałam.
Ktoś puka do drzwi. Wszystko mnie boli i nie mam zamiaru nigdzie iść.
- Otwarte! - krzyknęłam z nadzieją, że to ktoś z zawodników, a nie np. FIS - owcy albo ludzie z MKOl-u. Jenni pewnie znów ma wszystko w poważaniu i nawet nie raczy słuchawek zdjąć z uszu.
- Hej... i jak smakuje rosyjski śnieg? Dobry? - zaśmiał się Maciek. Uff, to tylko on. Co za ulga.
- Śmiej się, śmiej, niewdzięczniku - prychnęłam, udając obrażoną - Ja tu skazana na brak treningu jestem, a ty... - urwałam, bo niefortunnie oparłam się na łokciu, tym obitym, i tak zabolało, że mało nie zobaczyłam gwiazd.
I chyba go przestraszyłam, bo dosłownie jednym skokiem ( bo to ciężko było nazwać krokiem) znalazł się obok mojego łóżka. Ale sąsiedzi się pewnie ucieszyli...
- Aż tak boli? - zapytał troskliwie, kucając obok łóżka. Jako jeden jedyny pamięta, że nie lubię, jak ktoś stoi nade mną, a ja leżę. To znaczy Emil też wie, ale on lubi się ze mną drażnić i przekomarzać. Takie hobby.
- Nie mam w zwyczaju aktorzyć - mruknęłam, ale moja złośliwość wzięła się z bólu właśnie. Jak mnie coś bolało, to zwykle robiłam się nie do zniesienia, a jak ktoś mi odbierał możliwość trenowania to już w ogóle. Bez siekiery nie podchodź.
Maciej uśmiechnął się pokrzepiającą. Fajny chłopak z niego. I Polak w dodatku....
- Czyli nie próbować? - zapytał, a ja potrzebowałam dłuższej chwili, żeby zrozumieć, o co mu chodzi.
- Zdecydowanie nie - powiedziałam i spróbowałam się uśmiechnąć, ale grymas na mojej twarzy pewnie niewiele miał wspólnego z uśmiechem. No cóż, trudno się mówi.
Ogarnęła mnie taka senność, że z trudem nie zasnęłam od razu. Ale i tak się poddałam i w końcu zasnęłam. Z relacji Jenni wynikało, że Maciek sobie poszedł za kilka minut i pożyczył sprej do malowania desek i nart. No ciekawa jestem bardzo, czy go potem odda.
I podobno przez moment przedstawialiśmy najsłodszy widok Igrzysk.
Polemizowałabym. (jak to zwykle ja)
___________________________________________________
Tak więc tak. Kolejna część.
Trzymajcie się. :)
środa, 25 lutego 2015
'Did that moment send you reeling just like me?'
12 lutego 2014 roku, V dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
Ja to mam szczęście do tych Karlów. Geiger to wspaniały chłopak, miły i pozytywny i inteligentny, a an to szczególnie zwracam uwagę. Tylko jakoś szczęścia do dziewczyn nie ma.
A ten drugi Karl to... Emil. On ma na imię Karl, tylko nie wiem, czy na pierwsze, czy na drugie. Jakoś tak głupio było mi o to pytać i teraz nie wiem, ale mniejsza z tym, Emil to Emil i koniec kropka.
Mam jeszcze chrześniaka Karla.
I to są moi Karlowie (?). Każdy jest dla mnie ważny na swój sposób.
Powygrzewałabym się na słoneczku. Oj wiem, że mam dziwne marzenia, tym bardziej w zimie i na Olimpiadzie, gdzie powinnam ostatecznie szlifować technikę zjazdową do slalomu, bo mnie zawsze gdzieś znosi poza te tyczki. Ale ja chcę chwilkę ze słońcem.
Malin, weź się w garść.
Ktoś bez pukania wtargnął do naszego pokoju, a na pewno nie była to Jenni. Oho, już wiem, kto.
- Maliiinka...! - zawołał od progu Emil.
- A ciebie to w cyrku chowali, że nie wiesz, że się puka?! - odkrzyknęłam. Zdjęłam z uszu słuchawki, ale nie miałam najmniejszej ochoty podnosić się z łóżka. Zza ściany wyłonił się po chwili Joensson, w kolorach bardziej naturalnych niż wczoraj, choć i tak był dość blady. Zarumienił się nieznacznie. Przez dłuższą chwilę lustrował mnie wzrokiem tak przenikliwym, że i ja zarumieniłam się. bardzo rzadko tak na mnie patrzył. Jeśli w ogóle kiedyś tak robił.
- Posuń się - zażądał, a mnie aż przeszły ciarki. Ogarnij się małolato. On ma dziewczynę.Ale nie ma takiego wagonu, co by się go nie dało przestawić, prawda?
- Co chcesz? - zapytałam, posłusznie wykonując jego prośbę. Położył się obok mnie. Powietrza!
- Nic - wyznał z rozbrajającym uśmiechem - Chciałem cię odwiedzić. Ostatnio tylko się mijaliśmy.
Uniosłam wysoko brwi. Uśmiechnął się szczerze, ukazując szereg białych zębów. Powietrza!
- Masz rację - szepnęłam, bo nie potrafiłam wydobyć z siebie mocniejszego głosu - Foch - oświadczyłam i wykręciłam się do niego plecami.
- Niby czemu? - zdziwił się, przysuwając się bliżej. Jego ciepły oddech łaskotał mnie w szyję.
Malin, OGARNIJ SIĘ.
- Bo mnie nastraszyłeś - powiedziałam zgodnie z prawdą. Bałam się o niego - Wczoraj - dodałam, uprzedzając kolejne pytanie.
Westchnął tylko i nic nie powiedział.
- Ale jest lepiej, prawda? - zaniepokoiłam się. Wróciłam do poprzedniej pozycji. Musiałam mieć naprawdę głupią minę, skoro on się uśmiechnął jakoś tak... pobłażliwie?
- A jak myślisz? Lepiej, lepiej - powiedział, bo dla odmiany teraz ja zbladłam. Ze świstem wypuściłam powietrze, bo z tego wszystkiego prawie zapomniałam oddychać.
Nic, tylko gratulować, Malin.
Zrobiło mi się tak gorąco, że musiałam zdjąć bluzę. A zdejmując bluzę, mało nie zdjęłam podkoszulka.
O ja idiotka.
Miałam niepohamowaną ochotę walnąć głową w ścianę.
Emil poleżał sobie jeszcze chwilę i sobie poszedł z krótkim 'cześć' na pożegnanie.
No ja go nie ogarniam, naprawdę.
Ja to mam szczęście do tych Karlów. Geiger to wspaniały chłopak, miły i pozytywny i inteligentny, a an to szczególnie zwracam uwagę. Tylko jakoś szczęścia do dziewczyn nie ma.
A ten drugi Karl to... Emil. On ma na imię Karl, tylko nie wiem, czy na pierwsze, czy na drugie. Jakoś tak głupio było mi o to pytać i teraz nie wiem, ale mniejsza z tym, Emil to Emil i koniec kropka.
Mam jeszcze chrześniaka Karla.
I to są moi Karlowie (?). Każdy jest dla mnie ważny na swój sposób.
Powygrzewałabym się na słoneczku. Oj wiem, że mam dziwne marzenia, tym bardziej w zimie i na Olimpiadzie, gdzie powinnam ostatecznie szlifować technikę zjazdową do slalomu, bo mnie zawsze gdzieś znosi poza te tyczki. Ale ja chcę chwilkę ze słońcem.
Malin, weź się w garść.
Ktoś bez pukania wtargnął do naszego pokoju, a na pewno nie była to Jenni. Oho, już wiem, kto.
- Maliiinka...! - zawołał od progu Emil.
- A ciebie to w cyrku chowali, że nie wiesz, że się puka?! - odkrzyknęłam. Zdjęłam z uszu słuchawki, ale nie miałam najmniejszej ochoty podnosić się z łóżka. Zza ściany wyłonił się po chwili Joensson, w kolorach bardziej naturalnych niż wczoraj, choć i tak był dość blady. Zarumienił się nieznacznie. Przez dłuższą chwilę lustrował mnie wzrokiem tak przenikliwym, że i ja zarumieniłam się. bardzo rzadko tak na mnie patrzył. Jeśli w ogóle kiedyś tak robił.
- Posuń się - zażądał, a mnie aż przeszły ciarki. Ogarnij się małolato. On ma dziewczynę.
- Co chcesz? - zapytałam, posłusznie wykonując jego prośbę. Położył się obok mnie. Powietrza!
- Nic - wyznał z rozbrajającym uśmiechem - Chciałem cię odwiedzić. Ostatnio tylko się mijaliśmy.
Uniosłam wysoko brwi. Uśmiechnął się szczerze, ukazując szereg białych zębów. Powietrza!
- Masz rację - szepnęłam, bo nie potrafiłam wydobyć z siebie mocniejszego głosu - Foch - oświadczyłam i wykręciłam się do niego plecami.
- Niby czemu? - zdziwił się, przysuwając się bliżej. Jego ciepły oddech łaskotał mnie w szyję.
Malin, OGARNIJ SIĘ.
- Bo mnie nastraszyłeś - powiedziałam zgodnie z prawdą. Bałam się o niego - Wczoraj - dodałam, uprzedzając kolejne pytanie.
Westchnął tylko i nic nie powiedział.
- Ale jest lepiej, prawda? - zaniepokoiłam się. Wróciłam do poprzedniej pozycji. Musiałam mieć naprawdę głupią minę, skoro on się uśmiechnął jakoś tak... pobłażliwie?
- A jak myślisz? Lepiej, lepiej - powiedział, bo dla odmiany teraz ja zbladłam. Ze świstem wypuściłam powietrze, bo z tego wszystkiego prawie zapomniałam oddychać.
Nic, tylko gratulować, Malin.
Zrobiło mi się tak gorąco, że musiałam zdjąć bluzę. A zdejmując bluzę, mało nie zdjęłam podkoszulka.
O ja idiotka.
Miałam niepohamowaną ochotę walnąć głową w ścianę.
Emil poleżał sobie jeszcze chwilę i sobie poszedł z krótkim 'cześć' na pożegnanie.
No ja go nie ogarniam, naprawdę.
***
Te dzisiejsze zawody to była dla mnie jakaś porażka zupełna. Lara trzecia, Tina i Dominique pierwsze, wyjątkowe wydarzenie - dwie mistrzynie olimpijskie na raz, a ja... 12. Dopiero dwunasta, a ja sobie obiecywałam medal. I chyba zdecydowanie się przeliczyłam.
O ja... ach, brak słów.
Trochę pokory się przyda, jej nigdy za wiele.
A na następnych Igrzyskach to ja 25 lat będę miała, i co to za robota?
Nie rycz, kretynko, bo cię za niezrównoważoną wezmą.
Mam dość.
Dziękuję za uwagę i dobranoc. W razie sytuacji nadzwyczajnych newsów i donosów budzić wodą, ale nie ręczę wtedy za siebie. Tak lojalnie uprzedzam.
________________________________________________________
Alpejskiego cyrku ciąg dalszy.
Trzymajcie się :)
czwartek, 12 lutego 2015
'Mama always told me that I should play nice'
11 lutego 2014 r., IV dzień XXII Zimowych Igrzysk Olimpijskich
Do czego to doszło, żebym ja, dwudziestojednoletnia dziewczyna, pisała pamiętnik? Dzienniczek sportowca jestem w stanie zrozumieć, ale nie dziecinny pamiętnik. Dzienniczek to taki nasz obowiązek, a to.. to już nawet nie będzie pamiętnik, a wyżalnik, także ostrzegam lojalnie.
I pewnie powstanie wielkie oburzenie, czemu ta alpejska gwiazdeczka zaczyna gwiazdorzyć? Dlatego też spieszę to wszystko wyjaśnić.
Wiem, mam wspaniałych rodziców, którzy zawsze mnie motywowali i w ogóle wciągnęli na ten wózek, na którym teraz jadę, siostrę, która zaczyna coraz śmielej wywijać te ewolucje i akrobacje w skicrossie i dowolnym narciarstwie. Widziałam na własne oczy Kimberly Perry, z czego jestem ogromnie dumna, rozmawiałam z Janne Ahonenem, Adamem Małyszem i Piotrem Żyłą, co do tej pory śni mi się po nocach.
Powolutku pobijam świat narciarstwa alpejskiego, ciułam sobie punkciki w Pucharze Świata, mam dwa medale młodzieżowych Mistrzostw Świata.
Ale i tak znajdą się osoby, które psują tą moją sielankę. Życiowy błąd popełniłam, gdy przez nieuwagę zderzyłam się z pięknym i młodym wówczas, 23-letnim Emilem Joenssonem. Podniósł mnie ze śniegu niczym szmacianą lalkę. I nawet nie zauważyłam, kiedy przepadłam w jego oczach. Oczy tego chłopaka - pff, mężczyzny - zawsze przyciągały moją uwagę i zawsze lubiłam w nie patrzeć. Ot, taka osobliwa pasja. Fascynacja... Miałam wtedy 16 lat i zdawało się, że zaraz z tego wyrosnę. I co? Minęło pięć lat i nic się nie zmieniło. On pozostał mi bardzo bliski, a ja nadal byłam 'tą alpejką', co mu prosto pod nogi weszła, przez swoją nieuwagę i brak koncentracji. Bo gdybym nie zderzyła się z nim, to spotkałabym się z jego kijami albo nartami, a to już nie należałoby do miłych przeżyć. Ot co.
Wraz z Emilem, po jakimś czasie pojawiła się Anna Haag. Oj, zabolało. Uraził moją dumę. Dostałam taką lekcję pokory, jak chyba nigdy do tamtej pory, nawet większą niż wtedy, gdy byłam ostatnia w konkursie PŚ, choć to też bolało. Anna potrafi wyprowadzić mnie z równowagi jednym słowem, choć staram się do tego nie podchodzić zbyt emocjonalnie. Nie potrafię, nie mogę. Ja, Malin Rosenberg, w tej kwestii jestem bezradna jak dziecko.
Byłam pierwsza! Pierwsza! Ilekroć sobie tak pomyślę, to mam ochotę tupać nogą jak mała dziewczynka.
Anna chyba niczemu tu nie jest winna. To ja mam problem.
No i ostatnio - no, na początku ich sezonu - poznałam skoczków narciarskich. Niemców, Polaków i Słoweńca, który bardzo lubi robić mi na złość i mnie denerwować. Fajni są. Tacy wyluzowani. O, na przykład ten cały Piotr Żyła. Aż obudziły się we mnie śladowe ilości polskości, bo moja babcia ze strony taty jest Polką.
Joensson, pacan jeden do szału mnie doprowadził dzisiaj tym swoim finałowym biegiem. Gdyby nie Anna, to też bym pewnie rzuciła się do mety, ale chciałam tłumu robić. To zakrawało na tragikomedię, mogli go już w spokoju na noszach znieść, a nie wlec go za sobą jak... jak marionetkę, lalkę jakąś. Przeraziłam się wtedy, bo to wyglądało koszmarnie. Naprawdę byłam przerażona. Nigdy więcej czegoś takiego. Pół-salta Sylwii Jaśkowiec, ślizgu Maćka Staręgi, upadków Dario i Antona, i całego tego festiwalu upadków.
Och, muszę już kończyć. Slalom gigant i supergigant wzywają, wszak to dopiero początek ZIO.
I pewnie powstanie wielkie oburzenie, czemu ta alpejska gwiazdeczka zaczyna gwiazdorzyć? Dlatego też spieszę to wszystko wyjaśnić.
Wiem, mam wspaniałych rodziców, którzy zawsze mnie motywowali i w ogóle wciągnęli na ten wózek, na którym teraz jadę, siostrę, która zaczyna coraz śmielej wywijać te ewolucje i akrobacje w skicrossie i dowolnym narciarstwie. Widziałam na własne oczy Kimberly Perry, z czego jestem ogromnie dumna, rozmawiałam z Janne Ahonenem, Adamem Małyszem i Piotrem Żyłą, co do tej pory śni mi się po nocach.
Powolutku pobijam świat narciarstwa alpejskiego, ciułam sobie punkciki w Pucharze Świata, mam dwa medale młodzieżowych Mistrzostw Świata.
Ale i tak znajdą się osoby, które psują tą moją sielankę. Życiowy błąd popełniłam, gdy przez nieuwagę zderzyłam się z pięknym i młodym wówczas, 23-letnim Emilem Joenssonem. Podniósł mnie ze śniegu niczym szmacianą lalkę. I nawet nie zauważyłam, kiedy przepadłam w jego oczach. Oczy tego chłopaka - pff, mężczyzny - zawsze przyciągały moją uwagę i zawsze lubiłam w nie patrzeć. Ot, taka osobliwa pasja. Fascynacja... Miałam wtedy 16 lat i zdawało się, że zaraz z tego wyrosnę. I co? Minęło pięć lat i nic się nie zmieniło. On pozostał mi bardzo bliski, a ja nadal byłam 'tą alpejką', co mu prosto pod nogi weszła, przez swoją nieuwagę i brak koncentracji. Bo gdybym nie zderzyła się z nim, to spotkałabym się z jego kijami albo nartami, a to już nie należałoby do miłych przeżyć. Ot co.
Wraz z Emilem, po jakimś czasie pojawiła się Anna Haag. Oj, zabolało. Uraził moją dumę. Dostałam taką lekcję pokory, jak chyba nigdy do tamtej pory, nawet większą niż wtedy, gdy byłam ostatnia w konkursie PŚ, choć to też bolało. Anna potrafi wyprowadzić mnie z równowagi jednym słowem, choć staram się do tego nie podchodzić zbyt emocjonalnie. Nie potrafię, nie mogę. Ja, Malin Rosenberg, w tej kwestii jestem bezradna jak dziecko.
Byłam pierwsza! Pierwsza! Ilekroć sobie tak pomyślę, to mam ochotę tupać nogą jak mała dziewczynka.
Anna chyba niczemu tu nie jest winna. To ja mam problem.
No i ostatnio - no, na początku ich sezonu - poznałam skoczków narciarskich. Niemców, Polaków i Słoweńca, który bardzo lubi robić mi na złość i mnie denerwować. Fajni są. Tacy wyluzowani. O, na przykład ten cały Piotr Żyła. Aż obudziły się we mnie śladowe ilości polskości, bo moja babcia ze strony taty jest Polką.
Joensson, pacan jeden do szału mnie doprowadził dzisiaj tym swoim finałowym biegiem. Gdyby nie Anna, to też bym pewnie rzuciła się do mety, ale chciałam tłumu robić. To zakrawało na tragikomedię, mogli go już w spokoju na noszach znieść, a nie wlec go za sobą jak... jak marionetkę, lalkę jakąś. Przeraziłam się wtedy, bo to wyglądało koszmarnie. Naprawdę byłam przerażona. Nigdy więcej czegoś takiego. Pół-salta Sylwii Jaśkowiec, ślizgu Maćka Staręgi, upadków Dario i Antona, i całego tego festiwalu upadków.
Och, muszę już kończyć. Slalom gigant i supergigant wzywają, wszak to dopiero początek ZIO.
***
Znalazłam jeszcze chwilę, żeby trochę popisać. Choć nie wiem, czy coś z tego wyjdzie, bo Jenni zaczęła śpiewać. Może lepiej, żeby przestała, bo zaraz ją spotka lincz ze strony pozostałych ekip. Najbliżej są Niemcy i Włosi. No i się niewiele pomyliłam. Ktoś dobijał się do drzwi w naszym pokoju.
O, nawet Jenni wreszcie się uciszyła. Co za ulga.
Z miną zbitego psa ostrożnie otworzyła drzwi, w każdej chwili gotowa natychmiast je zatrzasnąć przed nosem stojącemu za nimi.
- Jest Lara? - zapytał jakiś brunet, nonszalancko opierając się o framugę drzwi.
Wstałam z łóżka i poszłam tam do nich, bo głos chłopaka wydał mi się dziwnie znajomy.
- O, Marinus, miło cię widzieć, ale trafiłeś pod zły adres. Spytaj Marie, gdzie ona może być, bo ja nie wiem - wyjaśniłam. Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Dzięki, Miłego wieczoru i ... któraś z was całkiem ładnie śpiewa - powiedział z uśmiechem i sobie poszedł. Jenni jeszcze przez jakiś czas chodziła z wielkim rumieńcem na policzkach.
Idę spać, mam dość wrażeń na dzisiejszy dzień.
__________________________________________________________
Wracam. Po roku, z pierwszą serią. Nie wiem, czy będzie druga, skoro pisanie tego rozdziału już bolało... Nie wiem, czy dam radę. Trzymajcie kciuki, żeby się udało.
Trzymajcie się,
@Julia_Szl
Subskrybuj:
Posty (Atom)